Rafał Matyja: Znów liczą się tylko PiS i PO. Powrót do fatalnego klinczu
- Platforma naprawdę dogania PiS. Ale klerykalna, antyestabilishmentowa i narodowa prawica wciąż pozostaje w Polsce nieco silniejsza niż strona zwana liberalną - mówi politolog Rafał Matyja w rozmowie z Witoldem Głowackim.
W sondażu Kantar Public Millward Brown Platforma wyprzedziła właśnie PiS. Z kolei w sondażach TNS - należącego do tej samej grupy Kantar - PiS nadal wyprzedza Platformę. W dodatku znacząco różnią się od siebie wyniki sondaży telefonicznych i bezpośrednich (face to face) tej samej firmy, w tych drugich przewaga PiS nad PO sięga 19 proc (badanie opublikowane 20 kwietnia), w tych pierwszych jest niewielka. Czy możemy dziś sobie w ogóle jasno odpowiedzieć na pytanie, kto właściwie dziś ma w polskiej polityce mocniejsze notowania sondażowe?
Tak, coś jednak widzimy - przynajmniej dwa istotne procesy, na których tle kwestię różnic we wskazaniach sondaży moglibyśmy właściwie pominąć.
Czy na pewno powinniśmy ją pomijać? Rozumiałbym różnice na poziomie kilku punktów procentowych. Ale remis między PO i PiS w jednym badaniu, a w innym, przeprowadzanym niemal w tym samy czasie, nagle 19 pp przewagi?
Najchętniej przeczytałbym obszerne analityczne wyjaśnienie samych autorów badań, skąd się biorą te różnice. To właśnie autorzy badań mają tu najpełniejszą wiedzę. Wiemy, że na wynik sondażu mogą mieć wpływ różne kwestie - choćby metodologia, dobór miejsca pytania w badaniu, jego kontekst. Ale te poważne różnice między wynikami badań telefonicznych i bezpośrednich utrzymują się już od dłuższego czasu, sondaże bezpośrednie dają od miesięcy wskazania znacznie bardziej korzystne dla PiS.
Kilka lat temu sondaże bezpośrednie dawały z kolei swoistą premię rządzącej wtedy Platformie, może tu jest jakaś logika?
Problem polega na tym, że musimy szukać jej po omacku, a moglibyśmy o tym usłyszeć od samych sondażowni. Nie mówimy przecież o jakichś domorosłych, malutkich firemkach, które nie byłyby w stanie zamówić analiz, swego rodzaju eksperckiego audytu, który miałby odpowiedzieć na pytanie skąd wzięły się tak ogromne różnice przy zastosowaniu różnych metod. Być może trzeba też poszukać nowych metod, w Czechach sondaże są podstawą „modeli wyborczych” korygujących możliwe błędy pomiaru.
Ale chyba warto byłoby też popracować nad precyzją samych badań i ich spójnością?
Tak, ale o to warto zapytać kogoś, kto ma doświadczenie w tego typu badaniach. Mimo różnic w sondażach widać dwa uzupełniające się, zbieżne ze sobą co do opisu ruchy. Po pierwsze Platforma odzyskuje swoich wyborców, w dodatku odzyskuje ich w ten sam sposób, w który kiedyś ich zdobyła - to znaczy wskutek błędów PiS i zarazem wskutek tego, że przynajmniej od grudnia ubiegłego roku wydaje się być tą siłą, która daje najsensowniejszą propozycję polityczną dla przeciwników PiS. Platforma formułuje ją w sposób względnie uporządkowany, stabilny i pozbawiony tego szczególnego rodzaju ekscentryczności, która pojawia się w wypowiedziach lidera Nowoczesnej. Co więcej, robi wrażenie partii, która rzeczywiście mogłaby odebrać rządy PiS-owi. I właśnie dlatego zjadła część Nowoczesnej. Po drugie - PiS w nieznacznie słabnie, na czym korzysta ugrupowanie Kukiza. W ostatnich sondażach widzimy właśnie tę zmianę. To nie jest tak, że opozycja jako całość jakoś szczególnie urosła w siłę, jest raczej tak, że Platforma uzyskała dużo kosztem Nowoczesnej. Co więcej przewaga pozostaje mimo wszystko po stronie PiS i Ruchu Kukiza, w kolejnych sondażach to właśnie te partie są tymi, które mogłyby być zdolne do utworzenia większości w parlamencie. Nadal trudno bowiem byłoby mi wyobrazić sobie koalicję Platformy i Kukiza.
A czy koalicja PiS i Ruchu Kukiz’15, uważana często za coś oczywistego, jest tak naprawdę w ogóle wyobrażalna?
Chodzi mi przede wszystkim o to, że te dwa procesy - wzmacnianie się Platformy kosztem Nowoczesnej i słabnięcie PiS, na którym korzysta Kukiz - nie oznaczają, że po wyborach doszłoby do zmiany władzy. Platforma nadal nie miałaby jak stworzyć większości parlamentarnej i rządzić. A jeśli chodzi o Kukiza - zgoda. To nie jest dziś dobry partner do współrządzenia dla kogokolwiek. Dla PiS mógłby być źródłem większych problemów niż kiedyś LPR i Samoobrona razem wzięte, to nie ulega wątpliwości. I tak, w ogóle nie wiemy, czy sam Kukiz byłby zainteresowany koalicją z PiS.
W tej chwili politycy Platformy, przynajmniej część, są w euforii. Po ciężkim roku przyszedł moment, w którym PO dogania, albo i przegania PiS. Czy platformersi mogą już szykować się do walki o zwycięstwo w wyborach?
Owszem, na sondaże możemy patrzeć przede wszystkim z punktu widzenia prestiżowej rywalizacji PiS z Platformą. Ale wynik tej rywalizacji to jeszcze nie wszystko. Oczywiście to, że te partie się zrównały, ma istotne znaczenie symboliczne. Ten efekt będzie w jakimś sensie ustawiał politykę, to, co dzieje się w obu partiach, także wśród wyborców. Zarazem główna gra wróciła dziś do punktu wyjścia - znów obserwujemy rozgrywkę PiSu z Platformą a nie PiS-u ze skomplikowaną i skonfliktowaną wewnętrznie opozycją antypisowską. To duża zmiana. Rok temu większość dziennikarzy pytała mnie raczej o to, jak oceniam szanse KOD-u czy Nowoczesnej, a nie Platformy. Dziś widzimy, że Platforma, po części oczywiście za sprawą problemów liderów obu konkurencyjnych formacji - KOD i N - odzyskała dominującą rolę na opozycji. I to jest wydarzenie polityczne wiosny.
To, co udawało się Platformie od końca roku do marca, może sobie przypisywać Grzegorz Schetyna. Ale potem wszedł do gry ktoś jeszcze, prawda?
Oczywiście, Platforma dostała mocny wiatr w żagle dzięki całej sprawie z Donaldem Tuskiem.
Tusk był już pochowany nawet przez dawnych partyjnych kolegów, sam słyszałem od całkiem niedawno od polityka Platformy, że jeśli kiedyś jeszcze wróci na scenę, to tylko tak, jak swego czasu Kwaśniewski. w momencie, gdy decydowała się kwestia odnowienia kadencji, nie zrobił właściwie niemal nic, a i tak położył PiS na łopatki. Gdy został wezwany do prokuratury, wystarczyło, że przeszedł się kawałek ulicą...
...No nie, bez przesady. Nie możemy uważać, że polityczna kuchnia Donalda Tuska polega na przypadkowości, na przechodzeniu sobie ulicą. Tusk świadomie skorzystał z tej manifestacji. Wszystko, co wydarzyło się w ostatnim czasie wokół Tuska, to był wielki prezent, jaki PiS zrobiło Platformie. Na całej operacji brukselskiej PiS mocno stracił, ten ruch nie został dobrze przyjęty przez wyborców. To odbudowało sympatię do Tuska a przy tym odnowiło postrzeganie Platformy jako partii naprawdę liczącej się w grze. Już w trakcie grudniowego kryzysu Platforma zachowywała się przecież mimo wszystko poważniej niż Nowoczesna, nie przeżywała też żadnych naprawdę poważnych wewnętrznych problemów, jakie były udziałem KOD - i które w zasadzie złamały tamten polityczny szyld. Nie wiem natomiast, czy powinniśmy uważać powrót Tuska do gry za pewnik. On został wybrany na drugą kadencję, która potrwa przecież dwa i pół roku. Polityczny kalendarz mówi nam, że koniec tej drugiej kadencji nastąpi już po najważniejszych wyborczych rozstrzygnięciach.
Mimo wszystko przed wyborami prezydenckimi.
Nie oszukujmy się, kluczowe znaczenie mają wybory parlamentarne i poprzedzające je samorządowe. A wybory prezydenckie będą dopiero wieńczyć cały ten cykl. Trudno powiedzieć, czy ich wpływ - a tym samym efekt ewentualnego „powrotu Tuska” - na całe rozstrzygnięcie będzie szczególnie mocny. Ten efekt z pewnością może natomiast bardzo wzmocnić PiS, atakując Tuska w sprawach o charakterze procesowym.
Tusk potrafi to nieźle rozgrywać, co widzieliśmy przy ostatniej wizycie w prokuraturze.
Kiedy jest wzywany do prokuratury w sprawie, która nie wiąże się z żadnym większym dla niego ryzykiem, to jednak jest dość wygodna sytuacja. Nie wiadomo, w jaki sposób PiS będzie atakował Tuska np w sprawie Amber Gold. Z pewnością jednak, jeśli będzie to robione z taką samą finezją, z jaką PiS zagrał kartą europejską, to rzeczywiście będzie bardzo wzmacniało Platformę.
Platformę, nie Tuska?
Tusk nie ma jak w tej chwili tego zdyskontować. I tak będzie do końca 2019 roku. Natomiast dla PO liczy się każda - nawet sondażowa - przewaga, każde przesunięcie opinii na jej rzecz.
A z drugiej strony kiedy myślimy o polityku, który mógłby być realną przeciwwagą wobec Jarosława Kaczyńskiego, to od razu widzimy Tuska, nie Schetynę, prawda?
Ale Donalda Tuska w Polsce jednak nadal nie ma. Jeżeli szukamy wśród aktywnych w kraju polityków, to widzimy, że głównym rywalem Kaczyńskiego stał się Grzegorz Schetyna, a nie Ryszard Petru czy Mateusz Kijowski. Fakt, że Tusk wygrał w Brukseli oznacza, że w Warszawie Schetyna będzie miał jeszcze przez 2,5 roku praktycznie wolną rękę. A jeżeli Platforma - wespół z PSL-em - wygra wybory samorządowe, to zyska kontrolę nad partią, nieporównanie większą niż teraz. Pamiętajmy, że Schetyna wszedł do Sejmu z ekipą, której listy wyborcze układała jeszcze Ewa Kopacz - można sądzić, że po poważnych konsultacjach z Tuskiem.
Opuśćmy na moment sferę czystej polityki i tamtejszą zmianę układu sił. Co dzieje się z postawami społecznymi i politycznymi Polaków? Czy tu też się coś zmienia?
Możemy tu nawet zostać przy tych samych sondażach, o których mówiliśmy wcześniej. Utrzymuje się w nich bardzo duży potencjał prawicy. W wyborach 2015 roku PiS, Ruch Kukiz’15 i Partia KORWiN miały ponad 50 proc. poparcia. Ta hegemonia prawicy - i to bardzo specyficznej - nadal się utrzymuje. Na czym polega ta specyfika? Otóż jest to prawica po pierwsze ostentacyjnie klerykalna, po drugie antyestabilishmentowa, po trzecie wreszcie, stosująca bardzo ostrą retorykę patriotyczną i narodową, wymierzoną w przeciwnika wewnętrznego, używaną do dezawuowania opozycji, nieprzychylnych prawicy mediów. Takiej prawicy jeszcze w Polsce - w czasach AWS, ZChN, nawet w początkach obecnego stulecia - nie mieliśmy.
Rozumiem, że PiS z lat 2005 czy 2007 to też jeszcze nie było to?
Nie. To jeszcze zupełnie nie było to. Dziś PiS przebił już Ligę Polskich Rodzin - na przykład jeśli chodzi o stopień identyfikacji z ojcem Tadeuszem Rydzykiem i tworzonymi przezeń instytucjami. W AWS, czy dawniej w PiS grupa polityków związanych z Toruniem stanowiła pewien stały odsetek, to było 10 czy 15 procent, nie był to sojusz wiążący całość partii i rządu. To jest poważna jakościowa zmiana. Towarzyszą temu postawy społeczne potwierdzające ten nowy ideowy konglomerat prawicy - jednocześnie klerykalnej, antyestabilishmentowej i używającej retoryki patriotycznej w wewnętrznym sporze politycznym Widać to na przykład bardzo wyraźnie na przykładzie osób zaangażowanych w debatę w mediach społecznościowych - wierzę, że większa część z nich jest ludźmi z krwi i kości, a nie wirtualnymi bytami, trollami stworzonymi przez magików od PR w sieci. Identyfikacja: katolik, patriota, antysystemowiec (czasami z wyraźną deklaracją przeciwko „Wyborczej”, TVN, elitom) jest wśród nich niezwykle silna i wykracza poza nastroje o charakterze czysto politycznym. Jest wyrazistą dystynkcją, mającą oddzielać dobrych i złych ludzi, czerpać satysfakcję z tej różnicy.
Czy to trwałe postawy?
Tak. Siła tej nowej polskiej prawicy, którą widzimy i w badaniach postaw, i w sondażach sprawia, że bardzo trudno byłoby mi sobie wyobrazić sytuację, w której Platforma wygrywa wybory, a po drugiej stronie zostaje bardzo słaby obóz polityczny.
Wizja „zmiażdżenia prawicy” to mrzonka?
Nie chodzi tu o kwestię „miażdżenia”, tylko o to, że prawdopodobnie i po następnych wyborach utrzyma się bardzo silne napięcie polityczne mniej więcej na tej samej osi, którą obserwujemy i dziś. Wiemy, że obecna przewaga PiS nie ma takiej skali, którą osiągnął np Orban wygrywając na Węgrzech. Pokonanie PiS w wyborach jest możliwe, podobnie jak znaczące osłabienie tej partii. Ale identyfikująca się z prawicą część wyborców nie zmieni poglądów tak szybko, wykreowane w tej wojnie obozy nie rozpłyną się. Utrzyma się nie tylko silny podział polityczny, ale dwie kompletnie różne narracje. Dwa sposoby widzenia Polski. Mówimy tu nie o perspektywie najbliższych wyborów, ale kilku może kilkunastu lat. Widoczną dziś przepaść w retoryce obu odłamów opinii, będzie bardzo trudno zasypać. A ustanowienie sensownych warunków ich koegzystencji może okazać się najważniejszym zadaniem dla politycznych elit. Znacznie trudniejszym niż zdobycie przewagi nad przeciwnikiem.
Są chyba dwa obszary, które wyłamują się ze schematu, o którym pan mówi, na dwa różne sposoby. Pierwszy to sprawa aborcji, w której hegemonia prawicy zdaje się nagle znikać, ewentualne zaostrzenie ustawy popiera ledwie kilkanaście procent wyborców. Drugi to jednak postawy antyimigranckie - tu nagle okazuje się że zdecydowana większość wyborców przyjmuje optykę właśnie prawicy.
Postawy dotyczące konkretnych zagadnień nie przenoszą się niemal nigdy w skali 1:1 na zachowania wyborcze. W wypadku aborcji mamy do czynienia z podziałem wśród samych katolików, część z nich uważa za absolutnie wystarczające obecne prawo. I to jest dla mnie całkowicie zrozumiałe. Miałby pan rację, że to przełamywałoby schemat, dopiero wtedy, gdyby większość Polaków opowiadała się nie przeciw zaostrzeniu ustawy, co za jej liberalizacją - ale tak nie jest. Wszyscy wiedzą, że obecny kształt ustawy został w 1993 roku wywalczony przez centroprawicę i uznany przez biskupów - a potem, o czym nie wszyscy chcą dziś pamiętać, potwierdzony przez wyrok Trybunału Konstytucyjnego działającego pod kierunkiem Andrzeja Zolla. I na tym to się dziś trzyma - nie ma mowy o żadnym kompromisie, było natomiast zwycięstwo ówczesnej centroprawicy. Większość myślących katolików ma pełną świadomość, że to co osiągnięto wtedy, to naprawdę bardzo dużo. Inaczej jest natomiast z lękami przed napływem imigrantów do naszego kraju - one rzeczywiście są silniejsze niż poziom poparcia dla prawicy. Pamiętajmy jednak, że polskie społeczeństwo, w przeciwieństwie do większości społeczeństw zachodnioeuropejskich, jest właściwie centroprawicowe, stąd też te lęki padają na znacznie bardziej podatny niż gdzie indziej grunt. Światopoglądowy środek jest w Polsce przesunięty bardzo wyraźnie na prawo. To naprawdę nie jest przypadek ani pomyłka, że Platforma Obywatelska jest członkiem akurat EPP, czyli europejskiej partii chadeckiej, centroprawicowej.
Ba, Platforma to akurat ta polska partia, która całkiem nieźle poddaje się klasycznemu, nieaktualnemu w kontekście całości sceny, opisowi politologicznemu, to po prostu partia centroprawicowa, chadecka, prawda?
Oczywiście. W tym sensie główny spór polityczny w Polsce opiera się dziś na rywalizacji między „liberalną” centroprawicą, w jakimś stopniu podobną do zachodnioeuropejskiej chadecji, a antyestabilishmentową prawicą. Nic dziwnego, że istnieją sprawy, które łączą i wyborców Platformy, i PiS - choć wyborcy obu stron by się do tego za żadne skarby nie przyznali, bo przecież trwa wojna. Dlatego postawa niechęci do imigrantów może być szersza niż elektorat PiS i Kukiz’15 i obejmować wyborców PO czy PSL. Nie zmienia to jednak faktu, że będziemy jeszcze długo znajdowali się w sytuacji politycznego - a właściwie do pewnego stopnia także społeczno-politycznego - klinczu.
A przecież jeszcze rok temu politycy PiS twierdzili, że klincz już przełamany, że Polacy zdecydowali, że zaczyna się nowa epoka. Zaczęła się?
Z pewnością zmieniło się jedno. PiS wziął olbrzymią rentę zwycięzcy. Po uchwaleniu konstytucji 1997 roku partie zawarły rodzaj niepisanej umowy. W jej myśl zwycięzca brał sobie ministrów i wiceministrów, brał gabinety polityczne, brał - przy sprzeciwach opozycji spółki skarbu państwa. A w pozostałych sprawach czekał na kalendarz. W momencie, w którym trafiała się okazja do nominowania kogoś do Trybunału Konstytucyjnego, to z niej korzystał. Gdy pojawiały się okoliczności, by coś ugrać z KRRiT, to też zaczynała się gra i co się udało zwycięzcy, to było jego. Generalnie jednak było mniej więcej wiadomo, jaka jest renta tego, który wygrywa. Każda partia usiłowała ją trochę poszerzyć zarówno na poziomie formalnym, jak i - w znacznie większym stopniu - nieformalnym. PiS wziął znacznie więcej - jeśli uda mu się jeszcze wziąć prezesów sądów, to będzie to renta wręcz gigantyczna. W dodatku PiS brał to wszystko zupełnie bezceremonialnie, jak stało się to w przypadku TVP, gdzie nie zachowano jakichkolwiek pozorów. Teraz każdy, kto będzie następny, będzie wiedział, że ta sama renta przysługuje i jemu. A może i jeszcze więcej? Zapowiedzi PO wskazują bowiem na bardzo surowe rozliczenie rządów obecnej kadencji. Z pewnością nastąpi to w sferze personalnej. Zatem zarówno logika tego konfliktu, jak i sondaże mówią nam, że wracamy do sytuacji dominacji PO i PiS-u, która wydawała się wyraźnie naruszona w ostatnich wyborach. A w wymiarze państwowym wojna ta ma jak dotąd jedynie fatalne skutki.
Czy żyjemy w całkiem innym państwie, niż to, w którym żyliśmy przed wyborami 2015 roku?
Żyjemy w państwie, w którym zmienił się i styl rządzenia, i pewien duch rządów. Platforma stosowała styl, który można by określić jako anestezjologiczny - oparty na podawaniu społeczeństwu rozmaitych środków znieczulających. Tymczasem PiS w ramach operacji przejmowania państwa żadnych takich środków nie stosował. Może wręcz przeciwnie. Kiedy PiS przejmował TK, uznał za stosowne zdruzgotać cały jego dorobek, ogłosić, że to działające w obcym interesie zupełnie niebywałe ciało i tak dalej. Mieliśmy do czynienia z trybem przejmowania państwa, który był nie tylko bardzo ostentacyjnie partyjny, ale także łamał wszelkie dotychczasowe zasady sukcesji i ciągłości. Także w wymiarze retorycznym, gdzie MON potrafił wydawać komunikaty o „generałach powoływanych przez PO” - tymczasem to naprawdę nie zarząd Platformy powoływał tych generałów, tylko normalnie działająca procedura państwowa. Dziś państwo stało się w znacznie większym stopniu upartyjnione, a duch rządów w znacznie większym stopniu opiera się na wzmacnianiu wewnętrznego konfliktu. Konfliktu, który polega na podsycaniu uczucia, że bycie patriotą to uczestniczenie w tym wewnętrznym konflikcie po stronie PiS-u.
Tu chyba kłania się ostatni wywiad prezydenta Dudy dla TVP Historia?
Rzecz jasna i on wpisuje się w tę strategię retorycznej wojny domowej. Według logiki tej wojny grudniowy protest Platformy i Nowoczesnej w Sejmie to pucz działających na obce zlecenie politycznych łajdaków. A przecież to był konflikt, który wciąż można by opisywać normalnym językiem ostrego politycznego sporu. Chodzi jednak o odpowiednią metaforykę, o pokazywanie przeciwników politycznych jako Targowicy, zdrajców ojczyzny i potomków zdrajców. Sam pamiętam to z propagandy PRL lat 80-tych. Ale to dziś wygląda jak koszmarny sen, w którym osobiste zasługi mogą zostać przesłonięte przez winy ojców czy dziadków, a osobiste winy - nawet te z czasów stanu wojennego odkupione przez poparcie dla PiS.
III pokolenie AK walczy przecież z III pokoleniem UB, nieprawdaż?
Oraz broni Polski przed obcymi - bo Donald Tusk nie jest przecież przedstawiany w mundurze KBW tylko niemieckim, co jest zresztą jeszcze bardziej odrażające. Ale spójrzmy na to na zimno. Wysoki poziom emocji w polityce skutkuje trywializowaniem problemów, które powinna ona rozwiązywać. Przykład - gdy pojawiła się sprawa Misiewicza, która jest dość obrzydliwa, ale przecież nie jest arcyważna, to wszystkie naprawdę ciekawe rzeczy, które można by o niej opowiedzieć, przestały się liczyć. Ta sprawa stała się - także dla samego PiS-u - absolutnym centrum konfliktu i zarazem debaty. Nie mamy szansy na to, by rozłożyć mapę, przyjrzeć się danym i analizom - i na przykład odpowiedzieć na pytanie, czy większa ściągalność VAT-u to zasługa PiS-u. Nie usłyszymy normalnych ekspertów czy komentatorów, którzy by nam to wyjaśnili. Możemy to tłumaczyć tabloidyzacją czy globalnymi procesami zmieniającymi politykę i komunikację polityczną. Ale myśmy poszli w tym naprawdę daleko. Kiedy słyszę poważnych polityków z obu stron, którzy używają w sporze argumentów nawet poniżej poziomu tabloidów, to mam wrażenie, że ta piana konfliktu PiS-PO robiona jest już z naprawdę kiepskiej substancji. Tracimy w ten sposób zdolność oddzielania spraw ważnych od nieważnych. Każda ważna kwestia, która nie wchodzi w obszar sporu PO-PiS, jest skazana na zepchnięcie na drugi plan. Tu zresztą otwiera się szansa na odegranie bardzo pozytywnej roli dla partii alternatywnych wobec PO-PiS takich jak Razem, PSL czy może jeszcze ruch Kukiza. Jeśli to one będą brały jakieś ważne sprawy na siebie, to może zdołają je wprowadzić do debaty. Ale tak naprawdę szansą jest pojawienie się jakiegoś nowego stanowiska, nowej narracji, zdolnej wyprowadzić nas poza spór PO-PiS.
Jakie ważne kwestie umykają nam z oczu za sprawą wojny PO-PiS?
Po pierwsze większość konfliktów na osi między pracodawcami a pracownikami. Tu są prawdziwe ogromne problemy, które nie są w ogóle rozwiązywane w przestrzeni między PO a PiS. Trzeba oddać sprawiedliwość PiS-owi ze względu na zwiększenie płacy minimalnej, ale żaden ciąg dalszy tu nie nastąpił. Nie mamy skutecznych narzędzi do walki ze śmieciówkami jako strategią polskiego kapitału, z różnymi formami przemocy ze strony pracodawców, także państwowych. Drugie napięcie, które nam w tym sporze kompletnie umyka, choć wydawało się, że PiS będzie tu czegoś próbował, to jest napięcie między rozwojem opartym na Warszawie a rozwojem opartym na prowincji - tu już jako prowincję możemy zacząć traktować nawet Wrocław czy Katowice, bo i te miasta będą za chwilę miały kłopot! I trzecia kwestia - o której wciąż się w ogóle nie rozmawia - skąd właściwie będziemy brali pieniądze na rozwój po zakończeniu obecnej perspektywy budżetowej UE? To wszystko to dopiero początek listy. Mógłbym mówić dalej: o systemie emerytalnym, który jest oszustwem, o systemie edukacyjnym, który też jest w znacznej mierze oszustwem - to wszystko w ogóle nie istnieje w obszarze wojny PO i PIS. Nie wymieniam tego wszystkiego dla prostego narzekania. Na poziomie systemu politycznego można to wprowadzać wbrew woli głównych graczy. Taką rolę mniejsze partie bardzo często spełniają w demokracjach Zachodu. U nas PiS-owi i Platformie oraz powiązanym z nimi mediom udało się skutecznie zatopić inne tematy i podporządkować strategie mniejszych partii konfliktowi między dwiema największymi. Jeżeli do studia telewizyjnego przychodzi Zandberg, Tyszka, Miller, wszystko jedno kto - i ma się wypowiadać na temat wojny PO-PiS, to równie dobrze mógłby nie przychodzić. Rozmontowanie tej dominacji PiS i PO wymaga budowy bardzo wyrazistej alternatywy, innej wizji Polski, jej historii i celów rozwojowych. To jednak perspektywa raczej 10 lat niż trzech, więc nie sądzę, byśmy mogli spodziewać się efektów w najbliższym cyklu wyborczym.