Rafał Sonik. Polacy potrafią dokonać rzeczy wielkich

Czytaj dalej
Fot. Beata Zawrzel/REPORTER
Katarzyna Kojzar

Rafał Sonik. Polacy potrafią dokonać rzeczy wielkich

Katarzyna Kojzar

Czym nauka jazdy różni się od nauki języka obcego? Dlaczego dzieci uczą się zachowania na drodze tak późno? - pyta Rafał Sonik, biznesmen i sportowiec z Krakowa. Skutki tego widać w statystykach: 70 procent wypadków śmiertelnych i powodujących poważne obrażenia jest winą kierowców, którzy mają prawo jazdy krócej niż pięć lat

Co musi siedzieć w głowie człowieka, który decyduje się na udział w ekstremalnym, morderczym rajdzie Dakar?

To tak, jakby pani się zdecydowała na studia na najlepszym uniwersytecie na świecie. Pomyślałaby pani: wydaje się nieosiągalne, ale przecież studiują tam ludzie, tacy jak ja. Dlaczego mnie się ma nie udać? Jak się nie dostanę za pierwszym razem, to się czegoś nauczę, dowiem się i może następnym razem mi się uda. A jeśli nie, to będę wiedziała, ile mnie dzieli od tych, którym się udało. I o ile musiałabym być lepsza, żeby się dostać. To jest analogiczna sytuacja. Oczywiście, jeśli chodzi o Dakar, po drodze pojawiły się jeszcze inne motywacje. Chociażby to, że nikt wcześniej z Polski tego nie zrobił, że będę pierwszym, który quadem stanie na starcie. I to już samo w sobie będzie dużo.

Z drugiej strony doświadczeni dakarowcy śmiali się ze mnie: prezes, wygrywasz mistrzostwa Polski za mistrzostwami, ale wiesz, że to jest ściganie się dookoła trzepaka. Dakar to inna liga. A ja sobie myślałem - co z tego? Skoro wygrywam mniejsze mistrzostwa, to nie będę dobry w większych rajdach? Dakar był wielką niewiadomą, więc tym bardziej chciałem się jej podjąć. Poznać swoje granice.

Rafał Sonik
Anna Kaczmarz Rafał Sonik: przedsiębiorca, sportowiec i filantrop

Pytam o to nieprzypadkowo, bo powiedział pan w jednym z wywiadów, że organizowanie Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy czy Szlachetnej Paczki to jak udział w Dakarze albo wejście na Mount Everest. Że ludźmi, którzy się tego podejmują, kierują takie same pobudki.

Tak. Chodzi o pasję. I o chęć robienia czegoś, co innym wydaje się niemożliwe. Zarówno Szlachetna Paczka, jak i Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy to projekty globalne, oczywiście w rozumieniu naszego społeczeństwa. Można powiedzieć, że ich twórcy kierują się hasłem „sky is the limit” (tylko niebo cię ogranicza). WOŚP, cała jego siła, polega na tym, że duża grupa ludzi inwestuje swój czas i swoje pieniądze po to, żeby jeszcze większa grupa ludzi się zaangażowała. Wie pani, do czego porównuję takie akcje, jak WOŚP czy Szlachetna Paczka? Do Solidarności. To formy uwspółcześnienia Solidarności. Dziś już nie musimy zmieniać systemu politycznego. Nie musimy wywracać komunizmu. Możemy być zadowoleni lub nie z obecnej sytuacji, ale nie musimy walczyć. To, co się działo pod koniec lat 80., pokazało, że Polacy potrafią dokonać rzeczy wielkich. Jeśli Solidarność zmieniła tamten świat, to ten świat zmienia dziś WOŚP. Zmienia świat dzieci i seniorów, zmienia naszą percepcję społeczeństwa.

Zawsze mnie zastanawia, dlaczego te najgłośniejsze akcje mają najwięcej przeciwników. Dlaczego tylu ludzi z taką zaciekłością próbuje zmniejszyć wartość WOŚP-u, bo „Owsiak powiedział coś”, albo Szlachetnej Paczki, bo „ksiądz Stryczek ma nie takie poglądy, jak trzeba”.

Absolutnie słuszna obserwacja. Bo my, Polacy, co jest jedną z paskudniejszych cech - utożsamiamy sukces innych z czymś złym, niedobrym, podejrzanym. Czyli jeśli ksiądz Stryczek osiągnął taki sukces, to najprawdopodobniej zrobił to inaczej niż ja bym zrobił, gdybym miał szansę. Jak coś takiego słyszę, mówię: okej, a dlaczego nie zrobiłeś? Bo nie miałem szansy. Nie uporu, kreatywności, jakiegoś charme’u, tylko właśnie szansy. Właśnie ta szansa jest identyfikowana z czymś nieuczciwym.

Trywialne wyjaśnienie tego, o czym pani mówi, jest takie, że ktoś po prostu zazdrości. A to głębsze, że duża część społeczeństwa, szczególnie ci, którzy są rozczarowani i rozgoryczeni, nie powiąże sukcesów Owsiaka i Stryczka z ich talentem. Przypisze to splotowi okoliczności, których nie można uznać za uczciwe. To wzmaga tylko mój szacunek i chęć wsparcia tych akcji.

A czasami w grę wchodzi na dodatek poli-tyka.

Tak, tylko że w którymś momencie polityk traci argumenty. Mówi do Owsiaka: przecież ty nie przekazujesz całej kwoty na dzieci. Owsiak może powiedzieć: „tak, ale po drodze mam koszty. Jakie? Na co idą te pieniądze? Jestem transparentny, możesz to sprawdzić. Nie wynajmuję odrzutowców, hoteli. Poświęcam życie działalności społecznej. Liczy się nie tylko kwota i co za nią powstanie. Ale też proces edukacji społecznej. Ja, Jerzy Owsiak, jestem wielkim edukatorem. A ty, polityku, zbierasz podatki. Ile z tego idzie na świadczenia społeczne? Mniej niż ode mnie. A na dodatek twoja edukacja społeczna jest bardzo wątpliwa”.

Pan doświadczył tego hejtu związanego z działalnością społeczną?

Ja oczywiście nie jestem ani księdzem Stryczkiem, ani Jurkiem Owsiakiem, to nie ta liga. Ale, rzeczywiście, będąc w drugiej czy trzeciej lidze, doświadczam tego samego. Co roku organizuję mszę świętą na Kasprowym Wierchu dla kilkuset osób. Było bardzo dużo plotek na ten temat. Złożyło się tak, że pierwsza z mszy odbyła się na bodajże dwa lata przed prywatyzacją Polskich Kolei Linowych. Więc znakomita większość tych, którzy plotkowali, mówiła: pewnie chce kupić kolejkę, dlatego daje nam tu jedzenie, przywozi ludzi, puszcza filmy. A ja wcale nie miałem tego w planie!

Dla mnie istotne było to, że msza, nie- traktowana dewocyjnie, a jako duchowe przeżycie, była kontestacją negatywnie postrzeganego Kościoła. Kościół jest zamknięty, selektywny, wielu potępia. Nasz „kościół” na szczycie Kasprowego nie ma dachu, okien ani drzwi, jest otwarty na wszystkich, także dla niewierzących. Poza tym, jak wiadomo, msze doceniają głównie osoby starsze. One nie mają już wielu takich „atrakcyjnych” momentów w codziennym życiu. My ich zawozimy na Kasprowy Wierch i nagle znajdują się w swoim ukochanym, pięknym miejscu. Oni wciąż są zakochani w górach. Czasami nawet zapraszają wnuki czy dawno niewidziane dzieci, żeby jechały z nimi.

I jadą?

Jadą! Ale wie pani, wracając do tych plotek: ja naprawdę nie miałem intencji, żeby kupić tę kolejkę. Nie miałem żadnego merkantylnego powodu, żeby zorganizować mszę. Zrobiłem to, bo nadchodził moment przebudowy kolejki. A tamtą „babcią kolejką” jeździłem, odkąd miałem cztery lata. Poznałem tam kolegów, koleżanki, dziewczyny. To było jedno z najcudowniejszych miejsc na ziemi. Nie chciałem mieć poczucia, że byłem bez-refleksyjny w tym zachwycie. Stąd pomysł na msze.

A skąd się wzięła pana współpraca z Siemachą, stowarzyszeniem ks. Andrzeja Augustyńskiego, które wspiera rozwój dzieci i młodzieży poprzez prowadzenie placówek wychowawczych i terapeutycznych na terenie całego kraju?

Współpraca z Siemachą wzięła się stąd, że szukając lokalu na pierwszego w Krakowie McDonalda, trafiliśmy do księży misjonarzy, na ulicę Floriańską 55. To był 1991 rok. I tak od słowa do słowa okazało się, że księża mają taki plan, żeby reaktywować Siemachę po 100 latach. Bo Siemacha to pomysł księdza Siemaszki z końca XIX wieku. Ksiądz zajmował się bezdomnymi chłopcami (jakoś nie mogę przejść do porządku nad tym, że nie było tam bezdomnych dziewcząt. Ale trudno, takie były czasy). I wymyślił coś, do czego współczesna Siemacha wróciła.

Zdaniem ks. Andrzeja Augustyńskiego, był to jeden z trzech najważniejszych wynalazków w 1886 roku: Amerykanie wynaleźli Coca-Colę, Niemcy samochód, a Siemaszko wychowanie rówieśnicze. Czyli to, że dla dzieci największym źródłem wiedzy nie są starsi, opiekunowie, a właśnie rówieśnicy. Rówieśnicy w niewymuszony sposób przekazują sobie to coś, co ten drugi umie lub wie lepiej. Ksiądz Augustyński zaobserwował, że jeśli stworzy dzieciom dobre warunki, to będą się lepiej rozwijać w grupie. Sto lat później spotkani przez nas księża chcieli to reaktywować. A my ze wspólnikiem mieliśmy taki budżet na McDonalda, który pozwalał na przeznaczenie jakiejś sumy na pomoc w otwarciu Siemachy. Okazało się, że to, co tam zrobiliśmy, jest tak wciągające, że postanowiłem pomagać dalej. Siemacha jest firmą społeczną. Moim zdaniem to najlepsza firma, w jaką mogłem się zaangażować - tym bardziej, że przez lata nie miałem biologicznych dzieci. Gniewko jest moim pierwszym synem, choć jestem też ojczymem trójki. To niesamowite, że przez 24 lata pomagałem dzieciom z Siemachy, a dopiero teraz mam swoje własne.

Ktoś kiedyś powiedział, że syn Gniewko jest spełnieniem pana największego marzenia.

I tak jest. Naprawdę właśnie tak jest.

Wracając do Siemachy - jest jakiś projekt, z którego jest pan szczególnie zadowolony?

Siemacha przy galerii handlowej w Tarnowie - tworzyliśmy ją od zera. Po drugie - uczestniczyłem w projekcie budowy domu dziecka w Odporyszowie. Po trzecie - inspiruję dzieci sportem. A z logo Siemachy na bluzie, kasku i kurtce zdobyłem pięć pucharów świata oraz zwycięstwo w Dakarze. I to jest dla tych dzieciaków wielką inspiracją.

Jest coś na tym polu społeczno-charytatywnym, co chciałby pan zrobić, ale jeszcze nie zrobił?

Tak, oczywiście. Jakby to wyjaśnić... Pani ma dzieci?

Nie.

Ale jakby pani miała, to w jakim wieku zaczęłaby je pani uczyć języka obcego?

Sześć lat?

Świetnie. A dlaczego?

Jedną z najbardziej paskudnych cech Polaków jest to, że utożsamiamy sukces innych z czymś złym, podejrzanym

Im wcześniej zacznie, tym lepiej będzie chłonąć.

I to będzie skutkowało czym? Tym, że nie będzie gorsze od innych.

No tak.

To teraz - czy pani dziecko będzie miało prawo jazdy?

Mam nadzieję.

Kiedy zacznie naukę?

Pewnie koło osiemnastki.

A czym to się różni od nauki języka obcego? Dlaczego języka dzieci uczą się tak wcześnie, a zachowania na drodze tak późno? Później skutki tego widać w statystykach: ponad 70 procent wypadków śmiertelnych i powodujących poważne obrażenia są winą kierowców, którzy mają prawo jazdy krócej niż pięć lat. Dlaczego? Dlatego, że zaczęli się uczyć jazdy, kiedy mieli lat osiemnaście, a nie sześć. Bo ich rodzice nie mieli świadomości, że dokładnie tak samo jak dziecko chłonie język obcy, tak samo może się nauczyć bezpieczeństwa na drodze. Wystarczy wyrobić w nich odruch. Puścić pięciolatka, żeby jeździł samochodzikiem po podłodze, rozpędzić go, żeby zobaczył, że musi wyhamować przed ścianą. Nauczyć, że śliska powierzchnia jest mniej przyczepna niż sucha. Tego nie wiedzą młodzi ludzie, którzy nie wyrabiają na zakrętach i zabijają po drodze piątkę przechodniów. Zapytała pani, jakie mam jeszcze plany i marzenia...

Związane są, jak się domyślam, właśnie z dziećmi.

Otóż marzę, żeby polskie dzieci zaczęły się uczyć zachowań motoryzacyjnych mniej więcej wtedy, co języków obcych. Jeśli tak się kiedyś zdarzy, to później, jako dojrzali ludzie, nie będą powodować wypadków. Robię czasami kursy dla dzieci - jeżdżą po piasku na quadach pod okiem instruktorów - ale marzy mi się, żeby trafić na dobry grunt i znaleźć rozwiązanie systemowe. Na przykład ustanowić, że jeśli dziecko przejechało ileś kilometrów na quadzie, to ma dodatkowe punkty podczas kursu na prawo jazdy. Bo ma wówczas już wyrobione prawidłowe odruchy i umiejętności. Jakbym mógł decydować, tak wyglądałoby nasze prawo. To jest moje największe marzenie.

Katarzyna Kojzar

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.