Rafał Zawierucha, zanim zagrał u Tarantino, pomagał mieszkańcom Sośna po nawałnicy
Z Rafałem Zawieruchą, który zagrał Romana Polańskiego w filmie „Pewnego razu w Hollywood” Quentina Tarantino, ale najpierw pomógł u nas po nawałnicy 2017 roku.
Czytałem rozmowy z panem w różnych pismach i myślę, że odkryłem moment, w którym już został aktorem. I nie była to rola Papkina w szkolnym przedstawieniu (nomen omen zagrał tę postać Polański u Wajdy). To wydarzyło się dużo wcześniej...
Ciekawe?!
...wkładał pan gazetę w spodnie, gdy zanosiło się na ojcowskie lanie po jakiejś rozróbie.
Książkę nawet, jeśli zdążyłem! Od razu dodam, że w tamtych czasach był to powszechnie stosowany środek wychowawczy, który bynajmniej nie skrzywił mojej psychiki, a odkrył we mnie aktora?
Tak. Objawił bardzo ważną cechę pana zawodu: zdolność do szybkiej improwizacji. I mnie ojciec nie bez powodu (!), acz rzadko dawał wciry, jednak nie wpadłem na to, żeby zabezpieczyć tyłek gazetą.
Improwizacja jest tym, co najbardziej uwielbiam w swoim zawodzie. Przecież oddychamy między tym wszystkim co jest rozpisane - do zrobienia na scenie bądź planie filmowym. A z każdym oddechem przychodzi pomysł na coś innego.
Jak było z tym oddychaniem na planie u Tarantino? Czy dał pan coś od siebie w jakiejś scenie „Once upon...”?
W tej pracy wszystko było określone, dosłownie każda rzecz. Jednak zdarzyły się małe improwizacje w moim wykonaniu i byłem megaprzerażony, że to zrobiłem, ale zarazem szczęśliwy. Nie skrzyczał mnie, nie dał po łapach. Powiedział, że postanowił poczekać aż to zrobię, bo ciekaw był co z tego wyjdzie.
Jaki jest Tarantino? Klnie? To abnegat?
Oni mają trochę inaczej, jeśli chodzi o język. Tam się normalnie używa słowa „fuck” itd., ale nie można powiedzieć, że przeklina się ponad miarę. Tarantino jest przede wszystkim geniuszem w tym, co robi, jak buduje swój świat. On świetnie pływa w tym basenie filmowym i ma świadomość każdej kropli, każdego działania i otwarcia na wszystkich. Nazwałbym go nie tyle szaleńcem w dobrym znaczeniu, co kaskaderem filmowym.
?
Aktor potrzebuje kaskadera do rzeczy niemożliwych, których nie jest stanie zrobić. A on, jako reżyser łączy różne gatunki powodując „kaskaderskie sytuacje”; na przykład krew w jego filmach: wszyscy wiedzą, że się pojawi, ale nie w takim natężeniu czy formie. Tarantino to zanikająca dziś odwaga pokazywania świata takiego, jakim widzi go twórca, a nie podążania za tym, czego chce widz.
Gdy już przestało być tajemnicą, że pan u niego zagra, tytuły naszych gazet krzyczały: „Polski aktor zagra u Tarantino”, albo „Pierwszy polski aktor zagra u Tarantino”. Pan może widzi to inaczej, ale mnie to wku… w odruchu ironii.
Dlaczego?
Bo tak się pisze o niespodziewanym awansie trzecioligowej drużyny do czołówki graczy. Te nagłówki krzyczały kompleksem polskiej niemożności, a przecież mamy najwyższej klasy artystów.
Pewnie, że tak! Mamy, mamy! To jest taki nasz brak wiary, że coś możemy. Od swojej rodziny, czy znajomych na szczęście nie słyszałem „polski aktor” tylko: „To ty zagrasz, ty jesteś w tym filmie”. Może to nie jest głupie, żeby skończyć z tym stawianiem siebie z dala od tamtego świata. Mówię o tym wszystkim, nie żeby się chwalić tylko zwrócić uwagę na fakt, że mamy mnóstwo dobrych filmowców; reżyserów, scenografów, aktorów przede wszystkim; scenarzyści jeszcze trochę dołują z pisaniem, ale to się poprawi. Przecież nie ma żadnego muru, a są obietnice zniesienia wiz. A to stwierdzenie „polski aktor…” Z jednej strony czuję dumę, a z drugiej dystans jak trzeci w kolejce z gorszego świata. Polański też był „polskim reżyserem”. Warto wiedzieć, że w Hollywood to mocno funkcjonuje: „jesteś z Polski”, albo z Argentyny albo z Włoch. To jest jednak ważne, bo pozwala nie zapominać o swoich korzeniach. Hollywood bywa piękne i straszne. Może cię wciągnąć bardzo mocno i przerobić na swój styl; jest cudownie, jarasz zioło, bo można i wszystko to fantastyczne. Natomiast najważniejsze jest, żeby zachować swoją świeżość narodową i od razu podkreślam, że nie w znaczeniu nadawanym przez ruchy narodowe.
A jak pan to rozumie ową „świeżość narodową”.
Jako ciekawość i chęć poznania tego innego świata oraz chęć wniesienia swojego w tamtą rzeczywistość. Gdy poznajesz kogoś nowego, to wyczuwasz świeżą aurę i tak jest z Hollywood.
Co wniósł pan do głowy Leonarda di Caprio czy pana filmowej żony Margot Robbie?
(śmiech) To ich trzeba zapytać. Na pewno coś, czego byli bardzo ciekawi, a chodzi o nasz kraj, jaka jest Polska, jak tu żyjemy. Opowiadałem im o teatrze, o rodzinie mojej, o mojej mamie. Zresztą na moich urodzinach spróbowali pierogów, no niestety, nie zrobiła ich moja mama.
Dużo rozmawialiśmy też o krajobrazie, a także o Stanisławie Szukalskim (zwanym „polskim dziadkiem” Di Caprio, o którym wyprodukował dokument dla Netflixa - przyp. red.), o sztuce, o tym, jak się u nas robi filmy. Zbudowaliśmy taki kontakt, że mogę śmiało powiedzieć: „Przyjeżdżajcie do Polski”. Gdy Margot będzie miała wolną chwilę, to zapraszam ją, jej męża, agentkę. I tak samo było z Mikem Mohem, który gra Bruca Lee czy z Emilem Hirschem, Samanthą Robinson czy Ramer Willis - córką Bruca Willisa. Ubolewam bardzo, że na spotkanie w Giżycku nie udało mi się sprowadzić Mike’a ponieważ dystrybutor Polski stwierdził, że to zbyt trudne... ale to na inny temat
A z kim pana łączyło tam najwięcej?
Najsilniejszą relację miałem z Margot Robbie. Z Leo (di Caprio - przy. red.) często rozmawialiśmy. Ludzie pytają mnie, jacy oni są, jak to jest uścisnąć się z Leo, czy on jest taki normalny i mam wtedy wrażenie, że pytający siebie nie doceniają, bo jeśli się docenimy to szybko się okaże, że jesteśmy takimi samymi ludźmi. Jeden może być dupkiem, a inny kimś cudownym. I tak jest w każdym zawodzie. Jestem człowiekiem, który lubi budować relacje i wiem, ile czasu i poświęcenia trzeba, żeby takowe powstały. Dzielę się przy tym swoją energią, daję coś z siebie, wierząc że to wróci. Każda rzecz dobra i zła, która wyślemy, wraca do nas. To się nazywa wiara, energia, kosmos, różnie to się określa. Natomiast daleko mi do komentowania czyichś upodobań, na przykład do pływania w basenie z niezbyt czystą wodą.
Mówi pan, że wszystko wraca… Przed Hollywood było Sośno. Zniszczone przez nawałnicę. Zjawił się tam anioł Zawierucha do pomocy w zamian za co wylądował później w Mieście Aniołów - ujmując pretensjonalnie pana przypadek w teorii wiecznego powrotu.
(śmiech i zaraz serio) To było wielkie doświadczenie dla mnie. Miałem wtedy jakieś swoje problemy życiowe i nie mogłem siedzieć w miejscu, musiałem coś zrobić, gdzieś się ruszyć. Brat, który jest budowlańcem powiedział: słuchaj, przeszła trąba powietrzna, to jedź pomóż ludziom. No dobra, poszukałem w internecie, gdzie to się stało i pierwsze wyskoczyło mi Sośno, zadzwoniłem pod numer na stronie i powiedziałem, że chcę przyjechać pomóc, ale nie wiem, co mam wziąć ze sobą. Usłyszałem, że wszystko: skrzynki, wiadra, papiaki, rękawice, wodę, gwoździe, plandeki, młotki… Pojechałem na Bartycką, gdzie jest drugi dom dla wszystkich, którzy robią mieszkania i domy w Warszawie, odnalazłem szefa, wyjaśniłem w czym rzecz, a on dał mi zniżkę na materiały i dorzucił drugie tyle, co ja kupiłem. Spakowałem z bratem auto i o 15-tej wyjechałem. Na miejscu byłem po 22-iej i nie zapomnę widoku powalonych drzew. Na miejscu mówię, że przyjechałem pomóc, mam ubrania, sprzęt... No dobrze - usłyszałem - ale chcesz coś robić, czy tylko pstryknąć zdjęcie i wstawić na „social media”?
W dalszej części rozmowy Rafał Zawierucha opowiada m.in.:
- o współpracy z Sośnem,
- o swoich przyszłych planach zawodowych,
- o swojej pasji poza aktorstwem.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień