Drugiego takiego rajdu nie ma. Przejechać go to tak, jakby zagrać Wielkiego Szlema na kortach Wimbledonu. Zawodnicy muszą nie tylko walczyć z rywalami na trasie, ale ze swoimi słabościami, zmienną pogodą, ekstremalnymi warunkami.
Wymyślił go Francuz Thierry Sabine, po tym jak zabłądził na pustyni i mógł przypłacić to życiem. Został odnaleziony i kiedy doszedł do siebie postanowił wrócić na pustynię i zorganizować tam rajd, który na lata zostaje w pamięci.
Ponad 24 godziny w podróży
Tę historię znam na pamięć. Czytałem ją wiele razy, ale nigdy do tej pory nie udało mi się przeżyć, jak nazwał to w swojej książce Krzysztof Hołowczyc, „Piekła Dakaru”. W grudniu nastąpił jednak niespodziewany zwrot. Dostałem zaproszenie od organizatorów, by relacjonować tę imprezę na żywo. Marzenia się spełniły.
W pewnym momencie pomyślałem jednak, że już o mnie zapomniano. Jadąc na święta do rodziny usłyszałem w radiu, że Rafał Sonik wybiera się do stolicy Argentyny już 25 grudnia. - A co ze mną? - pomyślałem.
Kilka godzin później, niczym prezent pod choinkę pojawił się na moim mailu bilet. Podróż zaczynałem w Katowicach, potem Duesseldorf, Madryt i wreszcie Buenos Aires. Ponad 13 tysięcy kilometrów, ponad 24 godziny w podróży.
O swoich samolotowych perypetiach pisałem w jednym z felietonów. Zwłaszcza hiszpańskich, gdy rozpoczynałem trzynastogodzinny lot. Kiedy silniki airbusa zawarczały mocniej, w samolocie znienacka zgasło światło, a chwilę później zapanował chaos. Na pokładzie pojawili się ludzie w odblaskowych kamizelkach, krzyczeli, świecili latarkami. W końcu usunęli awarię, ale jeden z nich przyznał, że gdyby przydarzyła się już w powietrzu mielibyśmy duży kłopot.
Jeszcze gorzej jednak było, gdy już żegnałem Buenos Aires ruszając na trasę rajdu. Po drodze nastąpiło kilka turbulencji, ale najgorsze czekało nas przy lądowaniu w Cordo-bie. Kiedy wydawało się, że samolot dotknie bezpiecznie zalanej wodą płyty lotniska, nagle podrzuciło nim, zakołysało i wpadł w delikatny poślizg. Miałem wrażenie, że wylądowaliśmy na jeziorze...
Kurz, błoto i śnieg
Na ziemi jednak wcale nie jest łatwiej. Przekonała się o tym nie tylko pierwsza Chinka startująca w rajdzie, która już podczas prologu wjechała w tłum kibiców, ale także my, dziennikarze, zwłaszcza rajdowi debiutanci, do których się zaliczam, a których nie poinformowano, że powinni zabrać ze sobą śpiwór i namiot, by w nie spać na ławkach w biurze w mobilnym biurze prasowym. Mnie od takiego losu uratowali Orlen Team i koledzy z TVN-u.
Kilka dni, które już za nami, rzeczywiście okazały się Piekłem Dakaru. Szalone tempo podróży, w zmieniających się nieustannie warunkach. Prolog w upale i kurzu, a potem gigantyczne oberwania chmury, gdy sytuację opanowało dopiero wojsko, przyjmując kawalkadę rajdu pod swój dach w koszarach artylerii... A teraz wjeżdżamy już w góry, na których leży śnieg.
Z Rajdu Dakar Rafał Jaźwiecki