Ratownicy medyczni. Cisi bohaterowie pandemii
- To nie jest zawód, który wybiera się dla spokojnego życia i dobrych pieniędzy. Sęk w tym, że to w ogóle nie jest zawód; nie ma ustawy o ratownikach medycznych. Tym bardziej cieszymy się, że wreszcie ktoś nas zauważył - mówią Paweł Nesterak z krakowskiego, Krzysztof Krzemień z tarnowskiego i Waldemar Kubiński z sądeckiego pogotowia ratunkowego, którzy - w imieniu wszystkich małopolskich ratowników - odebrali specjalne wyróżnienie w naszym plebiscycie. W czasie pandemii, nie patrząc na niewygodę, przemęczenie i niebezpieczeństwo, ratowali życie mieszkańców naszego regionu.
Najpierw trochę liczb: w marcu tego roku tarnowscy ratownicy zużyli w sumie dwa tysiące kombinezonów przeciwbiologicznych. Na zaledwie 13 karetek. „Zeszło” też 20 litrów specjalistycznego płynu do dezynfekcji pojazdów - normalnie ta liczba jest 10 razy niższa. Normą było, że ratownicy spędzali po 12-14 godzin w kombinezonach i pełnotwarzowych maskach.
Na szpitalnych oddziałach lekarze i pielęgniarki spędzają w takim stroju po cztery godziny, później się wymieniają.
Dopóki COVID nas nie rozłączy
Praca w takim „antycovidowym” ubraniu to czasem sport ekstremalny. - No bo proszę sobie wyobrazić wchodzenie w tym kombinezonie i masce na czwarte piętro bez windy - mówi Krzysztof Krzemień. Pot spływa po twarzy, rękach, nie ma jak go wytrzeć. Serce bije jak szalone. Oddech jest przyśpieszony, człowiek ma wrażenie, że zaraz zacznie się dusić. Najważniejsze, żeby zachować spokój, starać się oddychać równo, miarowo. W ogóle spokój i opanowanie są tu kluczowe.
A potem, jak już te cztery piętra się pokona, trzeba zająć się tym, po co się tutaj przyjechało: ratowaniem ludzkiego życia. Tu nie ma miejsca na błędy, gorsze chwile, zdekoncentrowanie. Trzeba zachować świeżość umysłu, logiczne myślenie, pełną koncentrację, decyzyjność.
Ratownik medyczny, mówią moi rozmówcy, jest po trochę ortopedą, anestezjologiem, ginekologiem-położnikiem (każdy z panów przyjął po kilka porodów), lekarzem medycyny ratunkowej, kardiologiem, neurologiem. Trzeba doświadczenia i wiedzy z różnych specjalizacji. I trzeba to umieć szybko wykorzystać, błyskawicznie powiązać fakty, być dobrym obserwatorem. Trzeba też mieć siłę, krzepę, wytrzymałość i odporność - na stres, niewyspanie, przepracowanie. I umieć rozmawiać z ludźmi.
Waldemar Kubiński: Czasem trzeba komuś przemówić do rozsądku, przekonać go, że zabranie do szpitala jest konieczne. Zwłaszcza teraz, w pandemii, kiedy ludzie boją się szpitali - bo mogą się w nich zarazić (jeśli sami nie są chorzy na COVID), a szczególnie dlatego że nie ma w nich odwiedzin. Przykład? Przyjechaliśmy do 17-letniej dziewczyny, była chora na COVID, ale też - ogólnie schorowana, od urodzenia. Dziewczyna miała silne duszności, słabą saturację, było duże ryzyko, że z tego nie wyjdzie. Poinformowaliśmy rodziców, że musimy zabrać córkę, ale oni niestety nie mogą jechać z nami - to wbrew procedurom, szczególnie że oni byli zdrowi. Zaczęły się płacze, krzyki. Powiedzieli, że albo jadą razem, albo córka zostaje z nimi. A tlenu w butli było tylko na 20 minut, po tym czasie dziecko zwyczajnie by się udusiło. W końcu udało się ich przekonać.
Dziewczyna trafiła pod respirator. Szczęśliwie z tego wyszła. Nie wszyscy mają to szczęście.
Paweł Nesterak: Wiele razy trochę się dziwiliśmy, dlaczego niektórzy pacjenci - wsiadając do karetki o własnych siłach, w stosunkowo dobrym samopoczuciu - żegnają się z rodzinami tak, jakby mieli już ich nigdy nie spotkać? A potem okazywało się, że ten moment naprawdę był ostatnim, w którym się widzieli. COVID potrafi w ciągu paru godzin wykończyć człowieka, stan pogarsza się bardzo szybko. Jedziemy po pacjenta, on wyrywa się, krzyczy, że nie chce do szpitala, że nie jest z nim na tyle źle - a kilka godzin później już nie żyje.
A ludzie wciąż negują istnienie pandemii, nie chcą się szczepić, grzmią, że maseczki ograniczają ich wolność.
Krzysztof Krzemień: Czarne owce zdarzają się nawet w naszym środowisku. Kolega-ratownik widział wielu pacjentów umierających na COVID, ale wciąż twierdził, że problem jest wyolbrzymiony. Był przekonany, że jego nie dotyczy. Potem sam zachorował. I z wirusem przegrał.
Paweł Nesterak: Koledze na COVID umarła mama, umarł stryj, umarła ciocia. A powiedział, że się nie zaszczepi.
Waldemar Kubiński: Jak ktoś nie chce widzieć COVID-a, to nie widzi. Dopóki sam nie zachoruje.
Uzależnienie
Widzą ludzi w tych najbardziej krytycznych momentach życia, kiedy wszystko inne - kariera, pieniądze, awanse i kłótnie - przestaje mieć znaczenie. Liczy się tylko to, żeby przeżyć.
Paweł Nesterak: Czasem - na szczęście coraz rzadziej - zdarza się, że jedziemy karetką na sygnale, mamy pilny wyjazd, zagrożenie życia, a ktoś zajedzie nam drogę, wymusi pierwszeństwo, nie przepuści. Komentuję wtedy pod nosem: I tak w końcu trafisz do nas.
To brzmi jak banał, ale tę pracę naprawdę wybiera się po to, żeby pomagać ludziom. Krzysztof Krzemień miał 15 lat, gdy jego tata umarł na chorobę nowotworową. Wcześniej leżał długo w szpitalach. Chłopak naoglądał się chorych, cierpiących, zdezorientowanych i wystraszonych pacjentów. Chyba właśnie wtedy - tak mu się wydaje - zrodziła się w nim potrzeba, żeby pomagać. Jeszcze chwilę z tym walczył, wykształcił się na mechanika samochodowego. - Pewnie byłoby prościej, ale cały czas ciągnęło mnie w innym kierunku. I tak przekwalifikowałem się z mechanika samochodowego na ludzkiego - uśmiecha się.
Każdy z mężczyzn ma za sobą co najmniej dwie dekady pracy. Najdłużej w pogotowiu pracuje Paweł Nesterak. Do krakowskiego pogotowia (będącego zresztą najstarszym w Polsce) trafił w 1989 roku. Była bieda, zero szkoleń, jeździli do pacjentów starymi nysami. W karetce był taki skład: lekarz, pielęgniarka, sanitariusz, kierowca. On był kierowcą.
Parę dobrych lat po transformacji ustrojowej wprowadzono stanowiska ratownika medycznego, pojawiły się studia kształcące w tym zakresie. Sanitariusze i kierowcy dostali wybór: albo idziecie na ratownictwo medyczne, albo żegnacie się z pracą w pogotowiu. Wielu wtedy zrezygnowało - szczególnie ci starsi, już zmęczeni pracą, zniechęceni wizją intensywnego i długiego kształcenia się na stare lata.
Paweł Nesterak nie wyobrażał sobie przejścia do innego zawodu: Tą pracą się żyje, ona nas nakręca, definiuje, pewnie też trochę uzależnia. Wstajemy rano i nie wiemy, co nas spotka. Każdy dzień w pracy jest inny, ale po każdym mamy wrażenie, że komuś pomogliśmy. I to nie jest tak, że wychodzimy z pracy albo jedziemy na urlop i przestajemy być ratownikami. To cały czas jest w głowie.
Krzysztof Krzemień: I cały czas pracuje nam wyobraźnia. Przez znajomych i własne dzieci jestem postrzegany jako nadgorliwy, przewrażliwiony ojciec. Mam dwie córki i one na przykład nie mogą wsiąść na rower, dopóki nie założą kasku. Próbują negocjować: „Tatooo, ale Kasia może”. „Tatooo, ale moja fryzura”. A ja odpowiadam, że nie interesuje mnie jej fryzura. Interesuje mnie jej bezpieczeństwo.
Paweł Nesterak: A jaką sztuką jest iść na imprezę i przez cały wieczór uniknąć tematu ratownictwa!
Usłyszcie nas
Dużo mówi się o tym, że po pandemii pracownicy ochrony zdrowia będą długo dochodzić do siebie. Ze wstępnych badań wynika, że wielu z nich będzie cierpieć na zespół stresu pourazowego. Kilkanaście miesięcy niewyspania, przemęczenia, strachu, obcowania ze śmiercią - na jeszcze większą skalę niż dotychczas. To musi odbić się na psychice.
Ale panowie nie chcą skupiać się na trudach. - Podczas pandemii spotykaliśmy się z ogromem wdzięczności; ludzie mówili miłe słowa, dziękowali, kibicowali nam. To wiele dla nas znaczyło i dawało mnóstwo siły - mówią. Dodają też, że na medal spisała się administracja. Mogli liczyć na jej wsparcie - wszyscy stawali na rzęsach, żeby jak najbardziej ułatwić pracę zespołom wyjazdowym. Przykład? W krakowskim pogotowiu niemal z dnia na dzień stworzono stanowisko do dezynfekcji karetek (a stworzenie takiego stanowiska nie jest proste).
O jedno noszą w sobie żal: że do dzisiaj nie powstała ustawa o zawodzie ratownika medycznego. - Czujemy się niewidoczni, pomijani przez administrację państwową - mówi Krzysztof Krzemień. - Zawód ratownika nie jest odpowiednio regulowany, nie mamy możliwości tworzenia samorządów zawodowych na wzór izb lekarskich czy aptekarskich, nie możemy powołać sądów koleżeńskich. Istniejące przepisy są niekompletne i niejasne. A stawką jest przecież zdrowie, nawet życie, Polaków. Pewnie ktoś by nas wysłuchał, jak zaczęlibyśmy strajkować. Ale nasz strajk, nawet trwający godzinę, oznaczałby wielu nieuratowanych pacjentów w całej Polsce - tłumaczy.
Ratownicy medyczni o regulację swojego zawodu walczą od prawie dwóch dekad. Przed pandemią wydawało się, że są już blisko - w 2019 projekt ustawy był na etapie konsultacji. Potem temat zawisnął w covidowej mgle.
Waldemar Kubiński: Według prawa nasz zawód nie istnieje. Ratowników wrzuca się do pojemnego wora „inny zawód medyczny”. A my nie chcemy być „ci inni”. Chcemy być ratownikami medycznymi.