Ratując wcześniaki czuję się jak trzeci rodzic
To piękna, ale niełatwa praca - mówi dr Andrzej Grudzień, neonatolog ze szpitala dziecięciego w Prokocimiu. - Mi w niej pomaga wiara. Jakoś lżej mi z myślą, że nie jestem z tym wszystkim sam, że tam wysoko czuwa Ktoś, bez kogo bym pewnie tutaj nie pracował - dodaje lekarz, który specjalizuje się w ratowaniu wcześniaków.
Pamięta Pan najmniejszego wcześniaka, jakiego Pan wiózł karetką?
Pamiętam jak byłem wysłany po dziewczynkę, której waga było szacowana na 600 gramów. Zaintubowałem, podłączyłem do respiratora, zrobiłem wszystko, co należy. Rurka intubacyjna, ta najmniejsza, weszła z trudnością. Coś mi z tą wagą nie pasowało. Po przyjeździe okazało się, że to nie było 600 gramów, a nieco powyżej 400.
Przeżyła?
Uratowaliśmy ją. Po długiej hospitalizacji wypisaliśmy do domu bez większych powikłań. Niedawno na oddziale leżał jej młodszy brat. Ich mama powiedziała mi, że córeczka rozwija się dobrze.
Teraz szpital w Prokocimiu zbiera pieniądze na karetkę. Niezwykłą.
Karetkę „N”, czyli noworodkową. Ta, którą teraz jeździmy jest już wysłużona. Potrzebujemy nowej - takie samej jak ta, której używamy obecnie. Taka karetka „N” rzeczywiście jest wyjątkowa, unikalna w skali kraju. Najczęściej jest kojarzona z pojazdem, który wozi pacjenta z punktu A do punktu B, z sytuacją bardziej transportową niż diagnostyczno-terapeutyczną.
Ale w przypadku naszej karetki staramy się stawiać diagnozę i rozpoczynać leczenie od pierwszego zetknięcia z małym pacjentem. Jesteśmy przygotowani niemal na każdy scenariusz. Jako pierwszy zespół w kraju, posiadamy na wyposażeniu przewoźne USG, a każdy z lekarzy jest przeszkolony w diagnostyce ultrasonograficznej noworodka. Mamy też pełne oprzyrządowanie dla najcięższych przypadków - wozimy ze sobą także tlenek azotu, który jest niezbędny, kiedy noworodek choruje na nadciśnienie płucne.
To wszystko są świetne sprzęty, ale potrzeba nam nowego pojazdu, żebyśmy mogli je w pełni wykorzystać. Poza tym bardzo ważną rolę pełni sam zespół, który jeździ w karetce. W wielu zespołach, jeżdżących ambulansem przeznaczonym dla najmniejszych pacjentów, nie ma neonatologów, pediatrów ani pielęgniarek na co dzień zajmujących się noworodkiem.
A w waszym zespole?
Jeżdżą tylko ludzie, którzy codziennie rozwiązują problemy neonatologiczne w ramach naszego Oddziału Patologii i Intensywnej Terapii Noworodka. To atut, bo w wielu przypadkach potrzeba jest specjalisty wykształconego w leczeniu wcześniaków. Neonatolog to nie „mikropediatra”. Nie chodzi o to, że wcześniaki są od innych dzieci mniejsze.
U nich pojawiają się zupełnie inne powikłania, problemy. To właściwie inna medycyna. Lekarz podczas transportu podejmuje szereg decyzji, które mogą zaważyć na całym życiu maluszka. Potrzeba naprawdę bardzo dużej ostrożności, żeby nie popełnić błędu. A o ten dość łatwo. Takim czytelnym przykładem są pacjenci, którzy imitują objawy sepsy, wstrząsu septycznego. Ich oddech i krążenie wskazują na wstrząs, ale okazuje się, że wykładniki stanu zapalnego są niskie.
Wtedy trzeba pomyśleć nieszablonowo, że nie jest to wstrząs, a np. wada serca przewodozależna. Jeśli pójdziemy tropem infekcji, podamy płyny, leki wspomagające rzut serca, antybiotyki. To nie pomoże, a może zaszkodzić. Przy takiej wadzie serca, trzeba natomiast włączyć lek, który otworzy przewód tętniczy.
Najlepszym transportem dla wcześniaka jest brak transportu. A najlepszym „inkubatorem” jest mama
Czyli?
To jest naczynie, które w życiu płodowym pełni ważną funkcję kierując krew z tętnicy płucnej do aorty, w większości omijającej nieczynne jeszcze płuca. Po porodzie przewód nie jest już potrzebny, więc się zamyka. Ale jeśli dziecko ma wadę zależną od przewodu tętniczego, nie można do tego dopuścić. Połączenie pnia płucnego z aortą jest jedyną możliwością zapewnienia względnie poprawnego przepływu krwi. To jest jeden z wielu przykładów powikłań, które można ze sobą pomylić, ale tych drobnych i ważnych elementów na początku życia noworodka jest bardzo wiele.
My nie możemy traktować naszej pracy jako transportu na zasadzie „załaduj i jedź”. Jeśli na przykład odbieramy dzieciaczka z Gorlic, mamy około dwie i pół godziny na powrót do Krakowa. I ten powrót to czas, kiedy musimy się już coś wiedzieć o jego stanie. Często te pierwsze godziny są dla małego pacjenta kluczowe. Najlepiej, oczywiście, wszystkie podstawowe czynności przy pacjencie wykonać przed wyjazdem, żeby sam transport przebiegał gładko. Ale nie zawsze jest to możliwe.
Dostajecie wezwania z całego województwa, kiedy gdzieś urodzi się wcześniak?
Czasami nawet telefon jest zanim dziecko się urodzi. Lekarze z oddziałów, które z nami współpracują wiedzą, że my powinniśmy „przejąć” je jak najwcześniej. Dlatego kiedy do szpitala zostaje przewieziona kobieta, która już jest w tracie porodu albo od jakiegoś czasu leży na patologii ciąży i widać, że nagle coś się pogorszyło, lekarze dzwonią do nas. Mówią, że już zaczynają cesarskie cięcie, a my staramy się jak najszybciej dojechać.
Kiedy dostajemy taki telefon, mamy około pół godziny, żeby zebrać się z Prokocimia i wyruszyć w trasę. Bywało, że przyjeżdżaliśmy przed porodem i stabilizowaliśmy pacjenta w samym momencie narodzenia. Przywozimy do nas dzieci z całej Małopolski, ale też z województw ościennych.
Taki transport dla dziecka nie jest niebezpieczny?
Tak naprawdę najlepszym transportem dla wcześniaka jest brak transportu. A najlepszym „inkubatorem” jest mama. Najlepiej jest przed przedwczesnym porodem przywieźć mamę do ośrodka, gdzie od razu lekarze zajmą się maluchem - takie oddziały o najwyższej referencyjności, towarzyszące porodówkom, są w Krakowie w Klinice Neonatologii na ul. Kopernika i w Szpitalu Ujastek. Wtedy wcześniak jedzie co najwyżej na inne piętro, a nie do innego miasta.
Do naszego Oddziału trafiają dzieci z innych szpitali, gdzie mama urodziła, bo akcja zaczęła się niespodziewanie i nie było czasu na kombinowanie. Musimy go przewieźć specjalistyczną karetką. I, choć jesteśmy świetnie przygotowani i mamy najlepszy sprzęt, taki transport zawsze niesie za sobą jakieś niebezpieczeństwo.
Wcześniak jedzie do Prokocimia, a mama zostaje w szpitalu położniczym. Tak rozłąka musi być trudna.
Na pewno tak. Między innymi dlatego staram się, jeśli się da, nie przyspieszać momentu przekazywania informacji o dziecku. Przed zabraniem dziecka do karetki, mamy najczęściej płaczą. Ojcowie zresztą też. Na początku bardzo mnie to poruszało, bo sam jestem tatą, myślę, że nie potrafię do końca sobie wyobrażać, jak to jest i co czuje taki rodzic. To są trudne chwile, bo nie możemy przewidzieć, co się stanie dalej. Te dzieci są często na granicy przeżycia.
Dlatego, kiedy rozmawiamy z rodzicami, nie oszukujemy ich. Mówimy: transport jest ryzykowny, na ten moment dziecko jest stabilne, ale to się może zmienić. Słysząc takie informacje, rodzicom trudno jest zahamować emocje i to jest naturalne. A w takich warunkach rozłąka jest bardzo trudna.
Mama zostaje w szpitalu, dziecko jest gdzieś indziej. Jeśli jest tata, to staje się emisariuszem i przekazuje informacje. Myślę, że to jest jeden z najtrudniejszych momentów, kiedy rodzice tracą dziecko z pola widzenia i zostają daleko z tą niepewnością. Kiedy już mogą być przy dziecku, stają się spokojniejsi - nawet jeśli stan malucha nadal nie jest stabilny.
Co czuje lekarz, który bierze na ręce półkilogramowe dziecko?
W trakcie akcji muszę odłożyć emocje na bok. Ja muszę być tym, który dla zespołu i rodziców jest merytoryczny, ma stanowić oparcie, działać niechaotycznie i czytelnie. Lekarz zawsze ma w sobie obawy, żeby niczego nie zaniedbać, emocje rodziców i całego otoczenia mogą się udzielać. Ale tutaj trzeba działania sprawnego i szybkiego.
Dlatego to ja badam dzidziusia i decyduję, co dalej. Badanie jest oczywiście trochę inne niż u większego pacjenta, ale ma te same elementy, jak każde badanie fizykalne dziecka. Kluczowe jest ocenienie oddychania, bo z tym wcześniaki mają największe problemy. Trzeba zadecydować, czy maluch poradzi sobie sam, czy trzeba mu w tym pomóc. Intubacja jest u takich pacjentów trudna, czasami na granicy możliwości, bo najmniejsze laryngoskopy są w porównaniu do dzieciątka zbyt duże.
Kiedy dziecko już jest ustabilizowane, w inkubatorze, muszę porozmawiać z rodzicami. Pokazuję, jak ich maluch będzie transportowany, tłumaczę wszystko spokojnie. Staram się to mówić bez pośpiechu, żeby nie spiętrzać emocji. Często jest tak, że rodzice najbardziej pamiętają tę pierwszą rozmowę z lekarzem. W momencie wypisu do domu, kilka miesięcy później, chcą podziękować temu, kto transportował ich dziecko.
Odreagowuje Pan po dyżurze?
Po latach jakoś nauczyłem się zostawiać te emocje w pracy. Kiedy wchodzę w rolę męża i taty, nie chcę moim bliskim przekazywać swojego napięcia czy zmęczenia. Moja żona widzi, kiedy miałem cięższy dzień, ale dzieci często nie zauważają. Staram się zostawiać pracę w pracy, rozdzielać sferę rodzinną od tej zawodowej. To się nie zawsze udaje. Kiedy zostaję sam, myśli o tym, co się działo w pracy, przychodzą same.
Jest jakaś wyznaczona granica przeżywalności wcześniaka?
Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Ratujemy zawsze, kiedy dziecko ma znamiona życia. Kiedy jest nadzieja, że się uda. Jednak generalnie przyjmuje się, że bezwzględną granicą przeżywalności są 22 tygodnie. Dzieci urodzone wcześniej nie mają szans na przeżycie. Wyjątkowo udaje się uratować dzieci urodzone w 23. tygodniu, trochę częściej te z 24. tygodnia.
A jak to jest z wagą? Bo kiedyś myślałam, że im mniejsze dziecko się rodzi, tym gorzej się później rozwija. Ale to przecież nie jest reguła.
Na to wpływa wiele czynników. Przede wszystkim - powikłania wcześniactwa. Dzielimy je na wczesne i późne. Może być tak, że dziecko, które ważyło mniej, przetrwało okres noworodkowy bez powikłań i rozwija się lepiej niż większy noworodek, który niestety miał powikłania. One są jak domino, jeden symptom powoduje kolejne. Neonatolog musi być jak detektyw, analizuje, co się dzieje i przewiduje, co może się jeszcze wydarzyć.
Ostatnio rozmawiałam z mamą wcześniaka. Mówiła, że jej córka ma problemy ze wzrokiem. To się zdarza?
Tak - szczególnie w przypadku maluchów bardzo niedojrzałych. Dzieci ze skrajnym wcześniactwem nierzadko cierpią na retinopatię - czyli problemy ze wzrokiem wynikające z wcześniactwa - oraz dysplazję oskrzelowo-płucną - czyli problemy z płucami. To są tak zwane późne powikłania. Wczesne to m. in. zespół zaburzeń oddychania i otwarty przewód tętniczy. Mówiłem już o wadzie, w której przewód musi być otwarty.
Ale jeśli taka wada nie występuje, neonatolog musi dbać o to, aby przewód się zamknął. Jeśli nam, neonatologom, metodami farmakologicznymi się to nie uda, muszą wkroczyć kardiochirurdzy. Ze względu na malutkie wymiary dziecka, to są bardzo trudne operacje. Narzędzia kardiochirurgów są większe niż pacjent. Nieraz było tak, że kardiochirurdzy działali na naszym oddziale, bo sam transport na blok operacyjny byłby dla dziecka zbyt niebezpieczny.
Kolejnym niebezpieczeństwem jest brak odporności. Dlatego na oddziale dbamy o reżim sanitarny, wszystko musi być sterylne. Infekcja u takiego malucha szybko obejmuje cały organizm, on choruje całym ciałem. Jest jeszcze choroba, której boi się każdy neonatolog: martwicze zapalenie jelit.
Bardzo podstępne powikłanie, rozwijające się pod koniec drugiego tygodnia, kiedy już wydaje się, że wszystko mamy pod kontrolą. Karmienia dojelitowe idą dobrze, czasem nawet maluch już nie jest karmiony pozajelitowo. I nagle zaczyna się pojawiać szereg zmian, które mogą doprowadzić nawet do tego, że będzie trzeba usunąć część jelita. To nie jest tak częste powikłanie, ale jeśli już się wydarzy, może mieć katastrofalne skutki.
Jeśli uda się wypisać zdrowe dziecko, ono do was wraca? Odwiedza, odzywa się później?
Tak i to jest dla neonatologa największa nagroda - kiedy przychodzi pacjent, który ważył pół kilo, a teraz sam się porusza, przybija piątkę, rozmawia. Rodzice przysyłają też laurki, mamy ich całą ścianę. Czuję się jak trzeci rodzic dla takich dzieci, cieszę się ich sukcesami.
One są u nas miesiącami, więc trudno się nie zaprzyjaźnić z nimi i ich rodzicami. Ale są też smutne momenty, kiedy maluszka nie udaje się uratować. Zawsze powtarzam, że to piękna, ale niełatwa praca. Mi w niej pomaga wiara. Jakoś lżej mi z myślą, że nie jestem z tym wszystkim sam. Tam wysoko czuwa Ktoś, bez kogo bym pewnie tutaj nie pracował.