Czy twórca pierwszego nakręconego o katastrofie smoleńskiej filmu fabularnego skłania się ku hipotezie zamachu? Antoni Krauze tej hipotezy nie wyklucza, acz też jej na ekranie nie rozstrzyga. Film „Smoleńsk” Antoniego Krauzego od piątku w kinach obudził narodową dyskusję. Obraz nie jest wolny od wad. Jego głównym tematem jest, obok samej katastrofy, rola mediów.
Nigdy tego nie zapomnę. Dwa dni po tragedii smoleńskiej Tadeusz Mazowiecki zapytany w telewizji, co myśli o przyczynach potwornej katastrofy, po dłuższym namyśle wyraził wątpliwość, czy prawda ujrzy kiedykolwiek światło dzienne. Jakby nie patrzeć, w ustach wytrawnego polityka taka opinia zabrzmiała dwuznacznie.
Hipoteza zamachu
Teraz, po upływie sześciu lat, Antoni Krauze krąży w filmie „Smoleńsk” wokół tego pytania: czy ktoś mógł dokonać zamachu na polską elitę lecącą do Katynia?
Rzecz znamienna, przytoczone na wstępie słowa byłego premiera wkłada reżyser w filmie w usta drugoplanowej postaci, przedstawiającej ojca pilota, który dowodził feralnym lotem tupolewa Tu 154M do Smoleńska.
Nie przestaje budzić niepokoju opinii publicznej zewsząd zadawane pytanie, czy twórca pierwszego nakręconego o katastrofie smoleńskiej filmu fabularnego skłania się ku hipotezie zamachu. Otóż Krauze tej hipotezy nie wyklucza, acz też jej na ekranie nie rozstrzyga. Po epizodzie przedstawiającym w Chicago instruktażowy wykład profesora badającego przebieg końcowej fazy lotu tupolewa, z postawianiem tezy o dwóch wybuchach na pokładzie maszyny, reżyser jedynie migawkowo wizualizuje na ekranie wybuch bomb rozrywających samolot.
„Smoleńsk” to nie thriller
Krauze jednak nie zastępuje w swoim filmie prokuratora. Nie tropi sprawców katastrofy. Nie kręci thrillera. Nakręcił film o innej sprawie. Przedstawia to, jak wyglądały jego zdaniem kulisy manipulowania w mediach opinią publiczną. Z podtekstu narracji wynika, że komuś najwyraźniej zależało, żeby prawda o sprawcach katastrofy nie ujrzała nigdy światła dziennego. Trudno nie kojarzyć tej historii z gibraltarską zagadką śmierci generała Władysława Sikorskiego czy z zamachem na prezydenta Kennedy’ego zamordowanego w Dallas.
Kompromitacja czwartej władzy
Motywem przewodnim w „Smoleńsku” Krauzego jest rozprawa z szefostwem telewizyjnych reporterów, dla których doszukiwanie się za katastrofą motywów spisku to wyłącznie przejaw paranoi. Czy wysokie komisje nie ustaliły, kto zawinił? Zawinił niedouczony, nieodpowiedzialny dowódca tupolewa, który - mimo gęstej mgły - usiłował wylądować. Na dodatek nie wiadomo, kto w kokpicie stał za plecami pilotów.
W tym kontekście film powtarza stawiane w dyskusji o katastrofie pytanie, jaką rolę na lądowisku Siewiernyj odegrali kontrolerzy z lotniskowej wieży. Wśród tych „niewygodnych pytań” niczym drzazga tkwi pancerna smoleńska brzoza. Inne pytanie: pilot z polskiego jaka-40, który wylądował na Siewiernym kwadrans przed katastrofą tupolewa, twierdzi, że załoga tegoż jaka-40 nagrała rozmowy pilotów tupolewa z obsługą rosyjskiego lotniska. Co się z tymi nagraniami stało?- pytają scenarzyści filmu. Podobno trzymane są pod prokuratorskim kluczem. Krauze nie uzyskał do nich nie dostępu.
Seria samobójstw
Film odsłania zaledwie wąski wycinek tego wszystkiego, co scenarzyści i reżyser przedstawiają jako dzieje manipulacji. Tego wymagała przyjęta przez reżysera dramaturgia. Krauze obrał formułę fabularyzowanej rekonstrukcji opisywanych wydarzeń. Najważniejszy akcent położył na wątku dziennikarskiego śledztwa. Odpowiednio do tej paradokumentalnej formuły reżyser posłużył się krótkimi, celnie przyciętymi ujęciami. Trzyma się w tym wszystkim faktów. Zbiera poszlaki. Nie można przy tym powiedzieć, że szuka sensacji. Nie podkręca emocji. Przypomina poprzedzające katastrofę międzynarodowe okoliczności polityczne. Zwraca uwagę na szemrane figury ze służb specjalnych. Wywleka także uważane przez niektóre osoby jako element smoleńskiej historii mroczne wątki zdarzeń, polegające na serii samobójstw.
Demolowanie tupolewa
Można oczywiście spierać się o formę i jakość warstwy fabularnej tego filmu. Te same, przywoływane w filmie fakty, były podstawą biegnących w przeciwne kierunki interpretacji. Jednak nie można podważyć wiarygodności wykorzystanych przez Antoniego Krauze zapisów dokumentalnych, którymi reżyser posłużył się w narracji. Mówię o budzących jeszcze dzisiaj żywe emocje obrazach demolowania na Siewiernym kadłuba tupolewa za pomocą łomów i miażdżenia zgniatarką innych części polskiego samolotu. Telewizyjne reportaże z Krakowskiego Przedmieścia z nieprzebranymi tłumami ludu smoleńskiego przed Pałacem Prezydenckim w czasie żałobnych ceremonii nie wymagają komentarza.
Dwie struny polskiego życia
Antoni Krauze dotknął tym filmem nie samej tylko tragedii smoleńskiej, ale innej jeszcze czułej struny polskiego życia - wiarygodności mediów w Polsce po 1989 r. A sam film? Nie jest wolny od wad. Szkoda na przykład, że reżyser niedostatecznie przyłożył się do nadania silniejszej ekspresji w scenach wymiany komunikatów między pilotami tupolewa a załogą z wieży kontrolnej. Ale czy to jest teraz najważniejsze w dyskusji o tym filmie?
Żołnierze z Katynia
Słowo jeszcze o najczęściej i najszerzej komentowanym momencie tego filmu, czyli o finałowym obrazie spotkania ofiar smoleńskiej katastrofy z żołnierzami rozstrzelanymi w Katyniu. Podobno to właśnie mistyczna symbolika tej sceny, ale też jej walory estetyczne, zaważyły swego na dyskwalifikacji scenariusza filmu przez ekspertów Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, skutkiem czego „Smoleńsk” został pozbawiony dotacji finansowej (warto tu dodać, że produkcja „Smoleńska” kosztowała 10 mln zł. Kwota ta ani o złotówkę nie obciążyła budżetu polskiej kinematografii).
Ja osobiście byłbym jak najdalszy od kwestionowania prawa reżysera do manifestowania jego artystycznych asocjacji.
Konkluzja nasuwa mi się tylko jedna. Dopóki nie zostaną ustalone nieodparte dowody rozstrzygające w przekonujący dla wszystkich sposób, co wydarzyło się w Smoleńsku, wszelkie komentarze będą po próżnicy.