Renesans dziennikarstwa. Każdy zna się na mediach publicznych
Tak zwany skok na media publiczne to rytuał każdej nowej władzy. Tak robiła Platforma Obywatelska, tak robili weseli chłopcy z SLD (niekiedy rękami PSL-u), tak robił PiS przy pierwszym podejściu w 2005 roku. Nic nowego. Za każdym razem pojawiali się nowi wybitni eksperci, którzy o dziennikarstwie mieli pojęcie wyłącznie w kontekście polityki i stołków, o których marzyli.
Już wiem, jak czuje się lekarz lub trener piłkarski, gdy każdy nieuk sufluje mu dobre rady (bo wiadomo, że na medycynie i futbolu zna się w Polsce każdy). Gdy pacjent wykłóca się, że wie lepiej, jaką terapię zastosować, po czym twierdzi, że z pewnością wszyscy lekarze to łapówkarze. Albo gdy każdy kibic, co to dwa razy w życiu kopnął piłkę, wie wszystko na temat taktyki drużyny, a jak mu coś nie pasuje, to krzyknie „sprzedaliście mecz”.
Dziś pewnie tak czują się dziennikarze i ludzie mediów. Głównie dziennikarze mediów publicznych, ale rykoszetem dostają też ci z mediów prywatnych. W wielkiej narodowej debacie o mediach nie liczy się doświadczenie zawodowe, kompetencje, liczba stworzonych tytułów czy programów, dbałość o etykę zawodową, a na końcu - nie liczy się rozum. Liczy się to, kto głośniej krzyknie „nierzetelność!” albo „media kłamią!”, ewentualnie zapyta grzecznie: „Kto ci płaci, szmato?”.
Oto każdy polityk z trzeciego szeregu wie dziś dobrze, jak oddzielać informacje od komentarza, wie, co to mityczne standardy BBC, zna się na finansowaniu mediów. Albo ten nieudacznik - spójrzmy, jaki dziś wyrywny - przez lata wyrzucany z każdej redakcji, dziś poucza „kolegów z branży”, bo liczy, że na fali zmian ktoś się na nim pozna. Albo ten smarkacz, który ledwie dwa teksty napisał na słusznym blogu, ale już czuje się stworzony do bycia naczelnym najważniejszych programów informacyjnych w telewizyjnym prime time.
Tak zwany skok na media publiczne to rytuał każdej nowej władzy. Tak robiła Platforma Obywatelska, tak robili weseli chłopcy z SLD (niekiedy rękami PSL-u), tak robił PiS przy pierwszym podejściu w 2005 roku. Nic nowego. Za każdym razem pojawiali się nowi wybitni eksperci, którzy o dziennikarstwie mieli pojęcie wyłącznie w kontekście polityki i stołków, o których marzyli.
Dziennikarze na to po części zasłużyli. Robili i robią głupoty. Nie mają nawet żadnej sensownej organizacji korporacyjnej, która broniłaby ich przed zalewem bredni, jakie wygłaszają wszyscy „znawcy”, co gorsza, część tych bredni pochodzi od ludzi z quasistowarzyszeń dziennikarskich.
Zawsze jednak zastanawia, jak nisko w tych wszystkich dyskusjach ocenia się najważniejszych w tym tzw. systemie komunikacji (nadawca - komunikat - odbiorca), czyli widzów, słuchaczy, czytelników. Dla nich bowiem nie przewiduje się żadnej roli w ocenie jakości mediów. Politycy z „ekspertami” poukładają wszystko za nich. Choć właściwie może nie powinno to dziwić. W końcu to szykowany na szefa TVP Jacek Kurski jest autorem bon motu o „ciemnym ludzie, co [wszystko] kupi”.