Robert Gawliński: Granie z synami w zespole, to coś najpiękniejszego, co mogłem sobie wymarzyć
„Wszyscy marzą o miłości” to tytuł nowej płyty Wilków. Lider słynnej grupy Robert Gawliński opowiada nam o jej powstawaniu, graniu z synami i mieszkaniu w Grecji.
- Jaką wolisz jesień: polską czy grecką?
- Jestem fanem złotej polskiej jesieni. Niestety w tym roku widać, że może być zimno, bo przecież już spadł śnieg w górach. Za taką jesienią nie przepadam. Kiedy z trzydziestu stopni nagle robi się dwanaście, to nie jest przyjemne. Wtedy wyjeżdżamy do Grecji. Po to sobie tam domek przytuliliśmy, żeby móc przedłużać lato. Teraz już niewiele mnie trzyma w Polsce. Kończą się sezonowe koncerty plenerowe. Dopiero potem zimą powrócimy na scenę. A w Grecji jest jesienią tak jak u nas w lipcu. Morze ma 25 stopni. Dopiero w połowie listopada robi się chłodniej.
- Co cię jeszcze zachwyciło w Grecjo oprócz pogody, że kupiliście sobie tam dom?
- Ludzie. Fajniejsi niż w innych krajach śródziemnomorskich, jak Włochy czy Hiszpania. Nie ukrywam, że zdecydowały też względy ekonomiczne. Grecja jest tańsza od tamtych państw. Żeby we Włoszech kupić dom, trzeba mieć tyle, ile w Polsce. Tymczasem w Grecji wystarczy połowa tej sumy. To duża różnica.
- W Grecji życie płynie w innym tempie niż w Polsce. Polubiłeś to?
- Jest mnóstwo stereotypów na ten temat. Na przykład to, że Grecy są leniwi i nie chce im się pracować. Prawdą jest natomiast to, że niechętnie płacą podatki fiskusowi. Kiedy znają kogoś, od razu namawiają do małych przekrętów. (śmiech) To jest naganne, ale ja akurat nie jestem jakimś wielkim wielbicielem państwa opiekuńczego. Tak naprawdę tę opiekę trochę się nam wmawia, a płacimy za nią wysokie podatki. Dlatego właściwie ich rozumiem. (śmiech) Podobnie mówi się, że Grecy kończą pracę w południe. Tymczasem oni wtedy wychodzą na sjestę. A potem znów wracają o piątej i pracują do zmroku. W lecie są czterdziestostopniowe upały i tam się nie da pracować w środku dnia. Tak jest we wszystkich urzędach czy sklepach.
- Masz w Grecji przyjaciół?
- Tam, gdzie mieszkamy, osiedliła się spora diaspora mieszkańców Wysp Brytyjskich – Anglicy, Szkoci, Walijczycy. Greków jest może półtora tysiąca, a Brytyjczyków ponad trzy tysiące. I ci Brytyjczycy są bardzo zintegrowani. Ostatnio namówili Greków, by ci uruchomili ponownie nie działający od stu lat stary browar – i w tej chwili mają swoje piwo, które uznają oczywiście za najlepsze na świecie. Życie towarzyskie toczy się tam w lokalnych tawernach, gdzie cały czas gra muzyka. Kiedy synowie przyjeżdżają do nas, bierzemy gitary i też śpiewamy. Zabawa jest wspaniała. Najpierw po południu grają greckie zespoły, a potem my zaczynamy buszować, jest więc więcej rock’n’rolla. Greków to cieszy, bo u nich to w sumie mało popularny rodzaj muzyki. Ostatnio poznałem jednego metalowca, który w wielkiej konfidencji wyznał mi, że za dnia gra muzykę ludową, a kiedy jego dziadek wychodzi do kościoła, zbierają się z kumplami w jego garażu i łomoczą metal. Całe szczęście dziadek jest bogobojny i dzięki temu mogą mieć próby trzy razy w tygodniu. (śmiech)
- Grecja inspiruje cię artystycznie?
- Nie. Ich muzyka jest bardzo odległa kulturowo od tego, co my gramy. Tam są zupełnie inne podziały rytmiczne. Trzeba się chyba urodzić Grekiem, żeby to grać. Podobnie z tańcem. To są zupełnie inne kroki. Kiedyś u nas tańczyło się na imprezach taniec Zorby. Tak naprawdę nie ma on wiele wspólnego z tym, co tańczy się w Grecji. Tańcząc grecki taniec ludowy, trzeba być bardzo czujnym i liczyć wszystkie kroki. Ta odrębność kulturowa Grecji jest bardzo pociągająca.
- Powiedziałeś, że w Grecji w lecie nie da się pracować. To gdzie powstawały nowe piosenki Wilków?
- Piosenki można pisać, nawet kiedy jest gorąco. Wystarczy wyjść z gitarą na taras, siąść w cieniu, a morska bryza cię chłodzi – i już przychodzi natchnienie. (śmiech) To bardzo przyjemne. Kiedy byłem dzieciakiem uczono nas w szkole, że Polska jest najpiękniejsza. Dlatego, kiedy po 1989 roku otwarły się granice, zachłysnęliśmy się tymi obcymi krajami. Z czasem to jednak minęło. I dzisiaj stwierdzam, że Polska jest naprawdę przepięknym krajem. Dlatego chociaż pomieszkuję w Grecji, to swoje serce i głowę zostawiłem nad Wisłą. I tak naprawdę to tutaj najlepiej mi się pisze piosenki. Chociaż być może na stare lata będę więcej czasu spędzał w Grecji, to i tak do końca swych dni pozostanę Polakiem.
- Dlaczego tym razem postanowiłeś stworzyć płytę o miłości?
- To był czas pandemii i lockdownu. Wcześniej pisałem o wszystkim innym, ale nie o miłości. Kiedy nadszedł ten trudny dla nas wszystkich czas, powiedziałem sobie: „Nie będę pisał o pandemii. Nie zmuszę się do tego. Mam to w nosie. Chcę napisać coś takiego, żeby ludzie poczuli się lepiej słuchając tej muzyki, a nie przypominali sobie te ciężkie chwile”. I tak się stało.
- Tytuł płyty jest bardzo wymowny. Dlaczego „wszyscy marzą o miłości”?
- Miłość jest cudną chorobą. I chyba nie ma nikogo, kto by nie chciał na nią zapaść i przeżyć jakiegoś romantycznego uniesienia. Bo zakochanie to naturalny haj. Oczywiście nie musi to być skonsumowana miłość. Wystarczy tylko to niezwykłe drżenie serca. Jakiś zakazany owoc, po który i tak nie sięgniemy. Wszyscy mamy w sobie pragnienie takich emocji. Choć nie każdy się do tego przyzna. Bo to prawdziwe szaleństwo, które czasem prowadzi do tragicznych konsekwencji.
- Jesteś żonaty od 35 lat. Wasza miłość z żoną jest dziś inna niż te 35 lat temu?
- Na pewno. To już dojrzała miłość. Czyli zupełnie inne uczucie. Momentami to przyjacielska czy wręcz braterska relacja. Ale oczywiście też takie samo uczucie, jakie było na początku. Tak to już dzieje się, kiedy człowiek żyje z drugą istotą tak blisko przez tyle lat. To trochę przypomina relacje, jakie miałem z kolegami z Wilków. Kiedy po siedmiu latach przerwy spotkaliśmy się ponownie, by zagrać trasę w 2001 roku, to poczułem się, jakbym spotkał braci. Połączyły nas bowiem niemal rodzinne relacje. Człowiek to stadne zwierzę. I nie uciekniemy od tego.
- Show-biznes niesie ze sobą wiele pokus dla żonatego faceta. Jak sobie z tym radzisz?
- Żeby pracować długie lata w tej branży, trzeba się tego nauczyć. Inaczej rodzi się chaos, zaczynamy się szarpać i męczyć sami ze sobą i z innymi. Show to scena, komponowanie, nagrywanie i czasem imprezy po koncertach, a biznes – to cała reszta. Trzeba się tego trzymać.
- Kiedyś powiedziałeś w jednym z wywiadów: „Jeden skok w bok jest do wybaczenia”. Skąd ten pogląd?
- Takie mam zdanie. Ktoś inny może mieć zupełnie inną opinię. Ja jestem człowiekiem tolerancyjnym. Oczywiście nie mam tu na myśli sytuacji, kiedy ten skok w bok odbywa się raz na tydzień, tylko raz na całe życie. Człowiek jest słaby, jesteśmy ułomni i popełniamy błędy. Dlatego coś takiego każdemu może się zdarzyć. I trzeba wtedy dać takiej osobie drugą szansę. Nierozsądne byłoby rezygnować z pięknej miłości i długiego związku tylko z powodu jednego błędu. Powinno to działać w obie strony – w przypadku mężczyzny i w przypadku kobiety.
- Jak sobie radzicie z żoną w sytuacjach kryzysowych?
- Te gorsze momenty w naszym związku to tak naprawdę zwyczajne sytuacje – jakaś kłótnia czy sprzeczka. Nie chodzi mi tu o taki konflikt charakterów, że nie idzie się w ogóle dogadać. W takich sytuacjach przecież nie ma możliwości, żeby to był długoletni związek. Nam zdarzają się jedynie drobne zakłócenia. Jestem wybuchowym człowiekiem: czasem rzucę mięchem, ale zaraz mi przechodzi i całuję Monikę w główkę na przeprosiny. Nie mam problemu z powiedzeniem „przepraszam”, bo wiem, że jestem trochę szalony.
- To, że Monika jest menedżerką Wilków pomogło wam scementować związek?
- Na początku to bardzo przeszkadzało. Dlatego zaprosiliśmy do współpracy Sylwię, która prowadziła nasz fan club, a teraz zajmuje się sprawami koncertowymi. Pracuje z nami już jakieś 20 lat i traktujemy ją jak siostrę. Sylwia trochę rozładowała sytuację, bo kiedy nagraliśmy „Baśkę”, mieliśmy nagle tyle koncertów, że było ciężko. Monika miała dużo pracy, a nasi synowie, jak to rozrabiający dziesięciolatkowie, potrzebowali naszej uwagi. Sylwia odciążyła Monikę od telefonów, podpisywania umów, ustalania terminów. To od razu poprawiło sytuację. Dziś Monika zajmuje się najważniejszymi sprawami, jak choćby promocją i PR-em, koordynuje terminy wywiadów, studia, czy realizację teledysków. Czasem są to jednak naprawdę trudne logistycznie rzeczy do przeprowadzenia, żeby zebrać w jednym miejscu i czasie sześciu dorosłych mężczyzn. (śmiech) Każdy ma przecież swoje życie.
- Teraz chyba nie macie takich problemów, bo w zespole poza tobą są dwaj twoi synowie – Beniamin i Emanuel.
- To prawda. Jakbym zadzwonił do nich i powiedział, że za godzinę jest próba, to rzuciliby wszystko i przyjechali. Oni kochają muzykę – i są młodzi. Mają więc więcej czasu.
- Najpierw dołączył do ciebie Beniamin. Jak to się stało?
- Trochę przez przypadek. Kiedy jakieś dziesięć lat temu Beniamin był na trzecim roku studiów, zaczął się uczyć grać na gitarze. Gdy się o tym dowiedziałem, zasugerowałem, żeby zasięgnął rady mojego kolegi z zespołu – Maćka Gładysza. To specjalista od gitary elektrycznej. Widziałem bowiem, że Beniamin chce być muzykiem. Maciek wziął się za niego i odkrył przed nim wszystkie arkana gry na gitarze. Podszedł do niego, jak do swojego syna, co było bardzo wzruszające. Kiedy Maćka córki wychodziły za mąż, okazało się, że nie będzie mógł koncertować z Wilkami. Zapytałem go więc o zastępstwo. „Ja już mam zastępcę – Benia” – mówi. „Ale on da radę?” – pytam. „Tak. Jest zdolny. Poradzi sobie” – zapewnił mnie Maciek. I faktycznie: Benio grał z nami przez miesiąc i kiedy Maciek wrócił, zrobiło się jakoś pusto bez niego. „Może by wpadł chociaż na chwilę?” – dopytywali się chłopaki. Rzeczywiście brakowało jego młodzieńczej energii i zapału do pracy. Zdałem sobie wtedy sprawę z tego, że to fajnie, kiedy taki chłopak jest w zespole. Poprosiłem więc Benia, by dołączył do nas – pod warunkiem, że będzie również grał w niektórych numerach na klawiszach. Zgodził się i przygarnęliśmy go. Okazało się, że świetnie się sprawdza: jest muzykalny, szybko się uczy i robi ogromne postępy w grze na instrumentach.
- A Emanuel?
- Kiedy przyjmiesz jednego bliźniaka do zespołu, to wiedz o tym, że przyjmiesz szybko i tego drugiego. (śmiech) Emanuel najpierw zrobił ukłon w naszą stronę i skończył studia. A potem przyszedł do mnie i mówi: „Tato, ja umiem wszystkie numery Wilków”. Mógłbym spróbować z wami pograć?”. No i nie było wyjścia, był rzeczywiście przygotowany w stu procentach.
- I jak ci się z nimi pracuje?
- Bardzo dobrze. Są twórczy, emocjonalni, ciekawi wszystkiego. Kiedy się z nimi pracuje, nie ma straconych piłek. Każdy pomysł jest warty, aby go wykorzystać i spróbować. Kiedyś z Wilkami odpuszczaliśmy niektóre pomysły, z góry uznając je za słabe. Tymczasem moje chłopaki wszystko chcą sprawdzać. I potem okazuje się, że czasem mieli rację. Dlatego ufam im i chętnie z nimi pracuję.
- Czyli teraz w Wilkach jest tylko jeden muzyk spoza rodziny Gawlińskich – perkusista Adam Kram.
- Tak. Dołączył do nas niedawno. To też młody chłopak jak moi synowie, którzy w tym roku skończyli trzydziestkę. Świetnie się więc rozumieją. To odmłodzenie składu zespołu bardzo dobrze mi zrobiło.
- Jesteś wobec synów bardziej pobłażliwy czy bardziej wymagający?
- Staram się być sprawiedliwy wobec wszystkich. Ale faktycznie może czasem bywam trochę bardziej wymagający wobec moich chłopaków. Traktuję ich emocjonalnie – to moi synowie i oni muszą być najlepsi. (śmiech) Ale też nie przesadzam w tym. Daję im oddychać. Nie piłuję ich na maksa. Mamy fajny kontakt ze sobą. Ojcem bywam, a na co dzień jestem kolegą czy przyjacielem z zespołu. Nie rzucam poleceń typu „Słuchajcie, musimy to zrobić”. Raczej są to sugestie: „Benio, może byśmy spróbowali to zrobić?”. I on może odpowiedzieć: „Sorry, ale teraz nie mam czasu, zajmiemy się tym później”. Czy coś w tym rodzaju. Czyli wszystko na luzie.
- Synowie są bardziej podobni z usposobienia do ciebie czy do Moniki?
- Trudno powiedzieć. Chyba odziedziczyli po nas najlepsze cechy. (śmiech) Obaj mocno stąpają po ziemi, czego ja nie mogę o sobie niestety powiedzieć. Ale mają też artystyczne dusze. Są więc przez to bardziej uniwersalni niż my. Bo my z Moniką wymyśliliśmy sobie od początku wyraźny podział obowiązków: ja jestem od sztuki, a ona od załatwiana przyziemnych spraw. Tymczasem Benio i Emanuel radzą sobie sami z jednym i z drugim. Niektórzy się śmieją, że Wilki to teraz „klan Gawlińskich”. Ale my bardzo sobie to chwalimy.
- Fajnie mieć rodzinę przy boku, kiedy ruszacie w trasę?
- Jasne. To chyba marzenie każdego ojca, żeby synowie poszli w jego ślady. Ja bardzo się z tego cieszę. Granie z synami w jednym zespole, to coś najpiękniejszego, co mogłem sobie wymarzyć. Z drugiej strony było jednak tak, że zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że powinienem raczej pokierować chłopakami tak, aby jeden został prawnikiem, a drugi lekarzem. (śmiech) Dobrze by było mieć kogoś, kto wykonuje takie zawody w rodzinie. Tymczasem Beniamin zdał na grafikę komputerową, a Emanuel – długo się wahał i w końcu wymyślił sobie AWF, bo tam poszli koledzy. I obaj dobrze wybrali. Co więcej: polecam AWF wszystkim młodym ludziom, którzy nie mają po maturze pomysłu na siebie. Bo tam lizną wszystkiego: biegania, pływania, a nawet tańca. I potem mogą zdecydować co dalej.
- Beniamin i Emanuel imprezują tak ostro w trasie, jak ty z kolegami w ich wieku na początku lat 90.?
- Nie. Są bardziej zrównoważeni. My idziemy spać o pierwszej, a oni zawijają się o drugiej. Czyli bez przesady. Najczęściej znajdujemy sobie jakieś miejsce w hotelu, najchętniej z bilardem i tam odpoczywamy po występie. Oni z piwkiem w ręku, a ja z kieliszkiem wina.
- Skoro jesteśmy przy młodości: w nowych piosenkach Wilków słychać dużo brzmień z lat 80. Co sprawiło, że tym razem wracasz do klimatów z czasów swej młodości?
- Najpierw powstały na płytę utwory „Ty jak nikt” i „Ćma”. One pokazały mi i producentowi drogę, którą potem poszliśmy: że wracamy do lat 90., ale nie boimy się też cofnąć do lat 80. Bo to czas, w którym w naszym pojęciu, powstawała najpiękniejsza muzyka na świecie. I tak tworzyliśmy płytę.
- Czego najbardziej brakuje ci z twoich młodych lat?
- Powiem coś niezbyt popularnego: najbardziej brakuje mi moich synów, kiedy byli małymi brzdącami. Strasznie ich wtedy kochałem. To chyba oznacza, że chciałbym już mieć... wnuki. (śmiech)
- Są na to widoki?
- Musiałbyś zapytać moich chłopaków. Obaj synowie są jednak od wielu lat w stałych związkach, więc mam nadzieję, że kiedyś będę dziadkiem.