Robert Górski: Prezydent musiał zapytać, dlaczego wołają „Adrian”
Nowogrodzka przestanie świecić pustkami już 7 września. Do Showmax powraca z urlopu Prezes. Czy prezydent wejdzie w końcu do gabinetu? O „Uchu Prezesa” opowiada Robert Górski, lider Kabaretu Moralnego Niepokoju, w rozmowie z Anitą Czupryn.
Namieszał Pan.
Ma pani na myśli tych ludzi, którzy na demonstracjach skandowali: „Adrian, wetuj!”? No, tak, trochę się zadziało. Śledziłem to, co się wydarzało w Polsce, będąc w Hiszpanii. Nie ukrywam, że byłem dumny z tego, że cytaty z „Ucha prezesa” stały się orężem w walce politycznej, że stały się pomocne w sytuacji, kiedy nie ma innego sposobu, żeby wyrazić swoje niezadowolenie. Jako polonista cieszę się, że zwroty, których używamy w naszych scenariuszach, przechodzą do języka potocznego.
Ciekawa jestem czy, kiedy zaczynał Pan pracę nad tym serialem, miał świadomość tego, że człowiek z kabaretu, stanie się demiurgiem polskiej polityki?
Nie. Spodziewałem się takiego zainteresowania, jakie towarzyszyło poprzednio „Posiedzeniom rządu”…
… w których był Pan premierem Tuskiem, że przypomnę.
Tworzyliśmy „Posiedzenia rządu” przez parę dobrych lat. To było gdzieś zauważone, czasem komentowane, raz mniej, raz bardziej, czasem cytowane, ale było to zwykłym elementem krajobrazu medialnego…
… i kabaretowego.
Również. Cieszyło się to popularnością. Na koniec spotkałem się z premierem, podziękowaliśmy sobie. Tyle. Myślę, że podobnie będzie teraz.
Naprawdę? Spotka się Pan z prezesem Jarosławem Kaczyńskim, podziękujecie sobie?
(Śmiech). Tego nie wiem. Ale, jeśli robiłem żarty o poprzedniej ekipie, to pomyślałem, że zrobię sobie żarty o tej. Już nie w telewizji, ale w internecie; to miała być fajna przygoda, bo życie przenosi się do internetu i chcieliśmy się z tą falą zabrać, zrobić coś na własną rękę. Bez przełożonych, bez ograniczeń, za własne pieniądze. Zamysł był taki, że jak się uda - to super, jak nie - to trudno, ale nie będziemy żałować, że czegoś nie zrobiliśmy.
Jeśli przypomniał Pan „Posiedzenia rządu” i swoją rolę premiera Tuska, to dziś jednak bardziej Pana identyfikują z prezesem Jarosławem Kaczyńskim. Niektórzy wręcz pokochali prezesa w Pana wydaniu.
To, że pokochano prezesa Kaczyńskiego, to akurat jest zarzut niektórych środowisk, że tego człowieka przedstawiam w tak korzystnym świetle i dodaję mu niepotrzebnego ciepła. Nie wiem, jak to się stało. Jestem domorosłym aktorem, nie jestem absolwentem żadnej szkoły. Zawsze chciałem robić kabaret. Kabaret polega na podglądaniu ludzi, udawaniu ludzi zazwyczaj w sposób przerysowany.
Która cecha, jaką Pan wychwycił u pana prezesa, jest dla Pana najważniejsza?
Nie wiem. To chyba jest intuicyjne. Nie przygotowywałem się specjalnie do tej roli. Stało się to przed kamerą, podczas pierwszego nagrania. Ubrano mnie w kostium, który od razu mnie postarzył; nie chodzę w garniturach nigdy, w krawatach nigdy. Posiwili mnie, ścięli mi baki i poczułem się jak starszy człowiek, który siedzi na fotelu i może się wsunąć w swój garnitur. Zawsze mnie z tego powodu poprawiają, napominają, żebym siedział wyprostowany, a ja mam te barki od garnituru wyciągnięte.
Przy okazji zapytam o kłaki na garniturze prezesa - to prawdziwa kocia sierść?
Tak, to prawdziwa sierść kota, ale kot nie ucierpiał. Zrzucił ją, ktoś ją zebrał. Okoliczności są takie, że siedzę sobie za biurkiem w staromodnym garniturze, co już dodaje mi lat i ociężałości. Plus parę gestów, trochę mimiki i tak się ta postać zrodziła. Bardzo mi to odpowiada, bo prezes mówi wolno, więc mam czas zastanowić się nad każdym zdaniem.
Pan prezes Kaczyński okazał się dla Pana, jako postać, bardziej twórczy, mający większy potencjał niż Donald Tusk.
Z pewnością. Tuska praktycznie nie parodiowałem. Podobieństwo było takie, że…
… że harataliście w gałę.
Harataliśmy. On był bardzo dynamiczny, sprawiał zawsze wrażenie, że, jak to sportowiec, nie może usiedzieć na miejscu i na to się przekłada jego sposób mówienia; ten garnitur go w pewien sposób więził, bo chciałby za chwilę być na boisku. Nie potrafię wymówić jego „r”, więc nawet nie próbowałem tego robić. Natomiast postać prezesa jest zupełnie inna. Jest statyczna, w garniturze się znakomicie czuje, co najwyżej może go zmienić na szlafrok. Trochę jestem też starszy niż wtedy, gdy grałem Tuska, więc łatwiej mi to przychodzi. Poza tym zawsze lubiłem wcielać się w postaci cynicznych dyrektorów. Kabaret Moralnego Niepokoju miał kiedyś cykl o fabryce zbrojeniowej, w której byłem dyrektorem, byłym komuchem, który tam został, a obecny Mariusz, czyli wtedy inżynier Mrównica był pomiatanym przeze mnie człowiekiem, odartym z godności, którym się posługiwałem cynicznie. Trochę tę relację przenieśliśmy na grunt „Ucha prezesa”.
Prywatnie też Pan bywa cyniczny?
Czasem łapię się na tym, że z wiekiem tego cynizmu jest coraz więcej, ale staram się to wykorzeniać. Cyniczny satyryk to nic dobrego. Myślę, że to zawodowa śmierć.
Mówią, że satyrycy to najsmutniejsi ludzie.
Tak mówią, ale to nieprawda. W ramach kabaretonów nie mogę się doczekać spotkań z moimi kolegami, bo wtedy jest naprawdę bardzo wesoło. Przerzucamy się żartami, każdy chce pokazać, że jest najśmieszniejszy. Oprócz tego, że rywalizujemy, to wszyscy są bardzo sympatyczni. Mili ludzie.
Wracając do „Ucha prezesa”, okazało się, że znalezienie się jakiegoś polityka w tym serialu uważa się za element budowy statusu politycznego. Podobno sami politycy zabiegają o to, aby ich postać się w nim znalazła?
Tak, słyszałem o tym. Nie chce mi się w to wierzyć. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że ten serial osiągnął aż taką popularność. Patrzę na te miliony wyświetleń i sam nie jestem w stanie do końca zrozumieć, dlaczego tak to się potoczyło, dlaczego tak się stało.
Dlaczego, jak Pan myśli?
Wiele czynników musiało się na to złożyć. Tak jak na katastrofę składa się ileś czynników, tak na sukces też. Odpowiedni moment, internet, załamanie telewizji ogólnokrajowych, poszukiwanie nowego języka, którym można mówić o polityce, czy też w ogóle brak satyry politycznej w Polsce, chęć rozładowania emocji, które są już tak nabrzmiałe, że nie mają ujścia. I ten serial jest w stanie to ujście dać.
Różni eksperci i komentatorzy mówią, że to fenomen, że „Ucho prezesa” pokazało, jak w błyskawicznym czasie mogą się utrwalać stereotypy: figura Adriana, czy gest krokodyla. W polityce funkcjonuje już nawet pojęcie adrianizacji stosunków międzyludzkich.
(Śmiech). To wydaje się nieprawdopodobne, ale też wynika z tego, że brakowało w polskiej przestrzeni medialnej pewnej kondensacji, jednego miejsca, które byłoby dostępne dla wszystkich i w dwunastu minutach potrafi zawrzeć ogólną polityczną problematykę. Dziś jest tyle źródeł informacji, że właściwie nie wiadomo, którego się słuchać; każde podaje inny punkt widzenia. Posługują się propagandą a to z tej strony, a to z drugiej, natomiast „Ucho” potrafiło to nazwać, pokazać rzeczywiście w skondensowanej formie wszystko to, co jest rozdrobnione po różnych kanałach telewizyjnych, po gazetach.
Zrodziły się już nawet podejrzenia, że ma Pan kogoś ze ścisłego kręgu prezesa Jarosława Kaczyńskiego, kto donosi Panu anegdotki.
To śmieszne, co pani mówi, bo wracałem kiedyś samolotem ze Szczecina z posłem Nitrasem, kiedy robiłem jeszcze „Posiedzenia rządu” i on mi mówił, że są przekonani, że mam kogoś w Urzędzie Rady Ministrów, dlatego te „Posiedzenia rządu” są tak wierne prawdzie. Chcę powiedzieć, że ani wtedy nie miałem, ani teraz nie mam takiego człowieka, albo inaczej: moje macki aż tam nie sięgają.
A zatem ów demiurg polityki to jest Robert Górski, czy postać prezesa, którą Pan odgrywa?
Sam już właściwie nie wiem, kim jestem (śmiech). Ale też nie dysponuję jakąś niezwykłą, alchemiczną wiedzą. Po prostu - czytam komentarze, pewne rzeczy się w polityce powtarzają, pewne rzeczy można sobie wyobrazić, że być może nastąpią, bo wiemy, jaka jest ludzka natura i wielokrotnie trafiliśmy, robiąc coś wcześniej, co się zgrało w czasie z emisją odcinka z jakimś wydarzeniem politycznym. Chyba naprawdę nie potrzeba aż tak wielkiej wyobraźni, by coś czasem przewidzieć.
Krzysztof Łapiński, rzecznik pana prezydenta, pytany o to, czy pan prezydent ogląda „Ucho prezesa” odpowiedział, że miniserial oglądany przez miliony ludzi jest czymś bardzo istotnym i żaden polityk nie może go pominąć. Doszły do Pana jakieś informacje, co pan prezydent myśli o „Uchu prezesa”?
Oczywiście, że musi to mieć wpływ, skoro mamy sto milionów wyświetleń. Nie można tego zbagatelizować. Myślę, że prezydent też to oglądał, a jeśli nie, to musiał kogoś zapytać, dlaczego wszyscy ludzie krzyczą: „Adrian!”. Choćby ze zwykłej ciekawości (śmiech).
No i okazało się, o czym Pan dobrze wie, chociaż był Pan wtedy w Hiszpanii, że „Ucho prezesa” dodało otuchy panu prezydentowi. Słyszę, że podwójnym wetem pan prezydent zrzucił odium Adriana i że wyszedł z przedpokoju.
Być może „Ucho prezesa” miało na to jakiś wpływ, ale też boję się takiej myśli, że jakiś serial, nawet zabawny, czy nawet w miarę udany, decyduje o ruchach na najwyższych szczeblach polityki w Polsce. Ale prezydent, jak rozumiem, jest wyrazicielem wspólnej myśli, czy oceny, więc na pewno wypada się z tym liczyć, czy wziąć to pod uwagę i myślę, że mogła to być jedna z tych kropli, która przechyliła czarę niezadowolenia pana prezydenta z układu, w którym się znalazł.
Widzowie zastanawiają się, czy w końcu Adrian wejdzie do gabinetu prezesa?
Myślę, że sytuacja nie jest zero-jedynkowa, że on tam wejdzie, albo nie wejdzie. Może stać się coś jeszcze zupełnie innego.
Na przykład pan prezes może wyjść do przedpokoju?
Na przykład. Nie jest powiedziane, gdzie te relacje cały czas się kształtują, w jaki sposób zastygną. Na razie jest stan podenerwowania, zobaczymy, co będzie we wrześniu. Nic nie jest jednoznaczne, zwłaszcza w polityce, zwłaszcza w polskiej.
Myśli Pan, że będą zmiany w wizerunku, w języku pani premier Beaty Szydło, że już nie będziemy słyszeć, że „Przez osiem lat Polki i Polacy…”?
O tak. Słyszałem ostatnio w Sejmie jej przemówienie i to, że kiedy znów chciała się posłużyć tym zwrotem, zostało to przyjęte rozbawieniem, śmiechem. A zatem absolutnie tak. Nie można cały czas używać tych samych, wyświechtanych chwytów, bo to staje się śmieszne, niepoważne. Dlatego pojawiło się to w naszym serialu. Ile razy można używać tego samego argumentu, patrzeć w przeszłość? Właściwie każdy rząd używa tego samego merytorycznego chwytu, mówiąc, jak było źle przedtem, a jak dobrze jest teraz. Ale w pewnym momencie trzeba z tym skończyć.
Kiedy pytam polityków o „Ucho prezesa”, niektórzy mówią, że PiS polegnie w następnych wyborach właśnie przez ten serial, inni, że jeśli PiS wygra, to właśnie dzięki „Uchu prezesa”, bo na przykład podpowiada Pan obozowi władzy, co powinien poprawić.
Jestem tu kompletnie głupi, czy pomagam temu rządowi, czy też mu przeszkadzam. Jako satyryk powinienem trochę dokuczać, tak to widzę. Ale czy jestem w stanie dokuczyć mu na tyle, żeby przegrał wybory? O tym zdecydują inne czynniki; nie wiem, czy będzie to 500+, czy ludzie z małych miasteczek, którzy oglądają mój serial, czy raczej zajmują się pracą i dziećmi i tym, czy zbliża się wojna, czy też nie.
Są i tacy, którzy mówią, że połączył Pan zarówno zwolenników PiS-u, jak i ich przeciwników. Zwolennikom podoba się, że serial ociepla wizerunek prezesa, przeciwnicy skupiają się na tym, co Pan chciał skrytykować. Z pewnością dał Pan, jak nikt wcześniej, rozpoznawalność partii PiS. Ma ona wizerunek, szyld i adres - centrum zarządzania światem.
To było nieuniknione. Nie chciałem zrobić zaciekłej, zjadliwej satyry, bo to niczemu by nie służyło. Jedni i drudzy by się utwierdzili w swoich przekonaniach i swoich pozycjach, i żadnej satysfakcji by to mi nie sprawiło.
To co Pan chciał?
Chciałem zrobić program dla tych umiarkowanych wyborców i PiS-u i PO, i tych, którzy na nikogo nie głosują, żeby było trochę weselej, żeby było śmieszniej. Zresztą ten konflikt ma taki potencjał komediowy, że żal byłoby tego nie wykorzystać.
A dlaczego ma taki potencjał komediowy? Bo polska scena polityczna jest komediowa?
Ponieważ jest mocno skontrastowana, są oczywiste konflikty, wyraziste postaci, niejednokrotnie żywcem wyjęte z komedii, więc jako twórca nie muszę zbyt wielu rzeczy robić, tylko łączę niektóre wątki, niektóre postaci, dokładam trochę ciepłego, sympatycznego humoru, który może ludzi zjednoczyć i stworzyć wspólnotę śmiechu.
Wcześniej zżył się pan z postacią Donalda Tuska, teraz żywa się Pan z postacią prezesa PiS. Nie obawia się Pan, że może stać się z Panem tak, jak z niektórymi aktorami, którzy do końca życia nie wyszli z niektórych ról - Andrzej Kopiczyński nie wyszedł z Czterdziestolatka, a Stanisław Mikulski z roli Hansa Klossa?
Nie, to niemożliwe. Po pierwsze jestem za stary, po drugie, za dużo mam tych postaci, w których się pokazywałem, żeby tak się stało.
Ale to postać prezesa przyniosła Panu największą popularność.
Nie jestem zawodowym aktorem, więc nie odbierze mi to ról w filmach, w których i tak nie mam zamiaru zagrać; nikt mi też tych ról nie proponuje. Moje życie to kabaret. Tu się czuję najlepiej, na estradzie, przed ludźmi, także jako autor. Tak sobie myślę o swojej przyszłości, że pewnie będę więcej pisał niż się pokazywał na ekranie, bardzo mi się to podoba i oby tak się stało. Chciałbym być zapamiętany jako człowiek przede wszystkim sympatyczny, a czy byłem sympatyczny jako premier, czy jako prezes, to już nie ma znaczenia.
W najnowszej edycji „Ucha prezesa” nie będzie rekonstrukcji rządu, tylko rekonstrukcja opozycji?
Przed wakacjami była o tym mowa , o wiszącej w powietrzu rekonstrukcji rządu i liczyłem, że to przetasuje postaci w naszym serialu. Okazało się, że nic z tego, do tego nie doszło, a na pierwszy plan wyszły demonstracje związane z sądownictwem i emancypacja prezydenta.
Prezydent nie jest już Adrianem?
Zobaczymy, co się wydarzy. Łatwo jest wyskoczyć z pociągu, ale potem trzeba coś ze sobą zrobić. To ciekawe, jak się potoczą jego losy, jako samodzielnego bytu.
W nowych odcinkach pojawią się nowe postaci. Kto?
Na pewno pojawią się ci, którzy byli twarzami reformy sądownictwa.
I pan Borys Budka?
Masowe protesty wyniosły parę osób na wyższe pozycje, niż zajmowały do tej pory, czyli pana Borysa Budkę, panią Kamilę Gasiuk-Pihowicz. Cały czas trwają poszukiwania lidera opozycji; pan Biedroń jest lansowany na przyszłego prezydenta. Przewija się parę nazwisk, parę wyrazistych, ciekawych twarzy; chciałem więc, aby ta reprezentacja opozycji była większa niż do tej pory.
Nie mogę o to nie zapytać: kto stoi za „Uchem prezesa”?
To pytanie powtarza się co jakiś czas, są też różne propozycje odpowiedzi na nie. Ostatnio słyszałem, że za „Uchem prezesa” stoi bezpieka. Nic o tym nie wiem, chyba że tak dobrze się pochowali. Chcę powiedzieć odpowiedzialnie, że za „Uchem prezesa” stoję ja i moi koledzy, a za nami stoi chęć tego, żeby w Polsce było milej, zabawniej, weselej i lepiej.
I tak właśnie się dzieje?
Myślę, że dzięki naszemu serialowi jest trochę weselej, o czym przekonują mnie ludzie, którzy po naszych występach podchodzą, gratulują, dopytują, kiedy wejdzie prezydent, kiedy będą nowe odcinki, czy będą za darmo. Będą za darmo. A jeśli coś jest za darmo, to znaczy, że jest w miarę fajnie.
Jaki jest Pana ogląd tego, co się dzieje w Polsce?
Nie sądzę, żeby zmierzało to do dyktatury w formie białoruskiej. Natomiast pewne skłonności ku temu silnemu państwu z pewnością wszyscy widzimy.
Silne państwo to coś złego?
Nie, to coś bardzo dobrego. Diagnoza poprzedniego ministra spraw wewnętrznych Bartłomieja Sienkiewicza była taka, że to państwo istnieje teoretycznie i rzeczywiście wielokrotnie mogliśmy się o tym przekonać. Było nawet takie wspólne poczucie, że gdyby coś się stało, to nasze państwo rozleci się, że procedury może działają pionowo, ale poziomo już nie. Myślę więc, że jakaś dobra myśl jest w tym, żeby to państwo… no… związać mocniej.
Wziąć za twarz?
To przesada. Ale rozumiem, że chyba taka myśl towarzyszy prezesowi, tylko, że strasznie go denerwuje, że rzeczywistość stawia taki opór i nie ma on takiej siły, jak Gomułka, który jak coś powiedział, to się zamieniało w rzeczywistość. W tym przypadku trzeba brać pod uwagę Unię Europejską, wszystkie przepisy, wrogie telewizje. To wszystko stawia opór, a czasu jest coraz mniej.