Tomasz Turczyn

Robert Korzeniowski: pokolenie przeciążonego kciuka

Robert Korzeniowski: Po 12 latach od zakończenia przygody z lekkoatletyką nie brakuje mi sportowej rywalizacji ani ambitnych celów Fot. R. Pietrasz Robert Korzeniowski: Po 12 latach od zakończenia przygody z lekkoatletyką nie brakuje mi sportowej rywalizacji ani ambitnych celów
Tomasz Turczyn

Mam wrażenie, że sportowiec wyczynowy musi jeszcze bardziej walczyć niż przeciętny obywatel Polski. Bo, niestety, nas bierze się za ludzi trochę niepełnosprawnych zawodowo - mówi Robert Korzeniowski.

Spotykamy się w nadmorskim Jarosławcu, gdzie uczestniczył Pan w konferencji Polskiego Stowarzyszenia Biegów.

Każde środowisko potrzebuje spotykania się w gronie ekspertów. A środowisko biegowe jest wyrazicielem aktywności setek tysięcy Polaków.

Z roku na rok imprez biegowych w Polsce przybywa...

Dokładnie. Samych biegów jest już ponad 3500 i zdecydowanie potrzeba wiedzy, jak je organizować. Jak to robić bezpiecznie. Jak odnosić z tego korzyści, a jak nie ponosić strat. To bardzo skomplikowana materia. To wyważanie budżetów między samorządami i sponsorami. Do Jarosławca przyjechałem, reprezentując Grupę Luxmed. Jestem w niej menedżerem projektu „Medycyna dla Sportu i Aktywnych”. Mówiłem organizatorom imprez, aby przy przygotowaniu biegów zwracali uwagę na edukowanie rynku i kreowanie dobrych praktyk. One będą skutkowały tym, że ludzie będą do nas wracali zdrowsi, że nie będzie wypadków na trasach. Dodam, że biegacze amatorzy powinni świadomie wybierać dystanse, zakres treningu. Powinni się radzić zarówno trenerów, jak i lekarzy.

Jak Pan ocenia poziom polskiej lekkoatletyki? W jakim ona jest miejscu? Czy dużo brakuje nam do światowej czołówki?

W jednych konkurencjach dominujemy, a w innych brakuje nam niedużo, a w jeszcze innych jesteśmy daleko z tyłu. Ale na pewno nie jesteśmy kopciuszkiem światowej lekkoatletyki. Mieścimy się w mocnej pierwszej lidze. Może nie jest to ekstraklasa - „top pięć”, ale zadziwiamy świat. Mamy tytuły mistrzów świata, rekordy świata. Dzięki temu lekkoatletyka zyskuje na popularności w społeczeństwie. Ma pewien problem z mediami, ale nie jest to problem Polski, a raczej formatu imprez lekkoatletycznych, które pokazuje się w telewizji. One trwają przez wiele godzin, przez wiele dni. Nie ma tak prostych formuł jak mecze piłkarskie czy siatkarskie. To problem lekkoatletyki na świecie. Niewiele osób rozumie na przykład, o co chodzi w Diamentowej Lidze.

Co jest największym wyzwaniem dla polskiej lekkoatletyki?

To, żeby odbudować ją systemowo. Mam na myśli jej zaplecze. Mamy takie programy jak „Lekkoatletyka dla każdego”, ministerialny program „Klub” i są też inne. Ale mamy kłopot z bazą lekkoatletyczną - stadionami. Nie mówię o tych, gdzie są wielkie imprezy, ale mówię o takich na co dzień, na przykład w mieście, gdzie zaczynałem przygodę z lekkoatletyką, nie ma żadnej bieżni. I w Polsce jest wiele takich miast. Warszawa ma dziś bardzo limitowany dostęp do obiektów lekkoatletycznych. Są tu całe dzielnice bez 400-metrowej bieżni.

Co zrobić, aby mieć takie wyniki jak Pan?

Ja je osiągnąłem kilkanaście lat temu i one zasadzały się jeszcze w czasach krytykowanej, i nie chciałbym do niej wracać, PRL, ale wówczas system klubowy funkcjonował dobrze. Była piramida doboru zawodników. Wszystko było mniej skomercjalizowane i opłacało się przez to utrzymywać obiekty sportowe. Pamiętam, że zaczynałem treningi w butach kupionych na kartki. Jak jechałem na zawody, to jadłem fasolkę po bretońsku i bigos. Mimo to później gdzieś się wybiłem. Ale proszę zwrócić uwagę, że z mojego pokolenia na poziom światowy wspięło się niewiele osób. W połowie i końcu lat 90. mieliśmy spory kryzys w lekkoatletyce. Dopiero jak to nowe pokolenie, trenujące w lepszych warunkach, dorosło, to nastąpiły zmiany. Wszystkie moje tytuły zdobyłem w dużej mierze przez to, że wyjechałem do Francji. Tam przez 12 lat trenowałem w lepszych warunkach. Nie mówię tu o metodyce treningów, bo miałem ją swoją. Dużo tam czytałem i czerpałem z innych dyscyplin. Ale to już historia. Obecnie mamy do czynienia z pokoleniem urodzonym na przełomie lat 80/90, które sięga po medale. To pokolenie absolutnie światowe, bez kompleksów. Ono nie ma problemów, że brak mu dostępu do butów czy wyjazdów i treningów w dobrym klimacie. Ale z drugiej strony, za tą grupą idzie pokolenie, które ma „przeciążony kciuk” od gier komputerowych i jest kompletnie niewybiegane na podwórku. To jest największe wyzwanie dla całego sportu, a w szczególności dla lekkoatletyki.

To znaczy?

Lekkoatletyka, w przeciwieństwie do gier zespołowych, nie zbudowała formuły akademii klubów dla dzieci. U nas rekrutuje się lekkoatletów od 12/13 roku życia. Czyli ukształtowanych, którzy się nie nadają do żadnego sportu albo mają przekonanie rodzinne, że powinni trenować i tata - mama w tym pomagają. Ale ta młodzież nie ma za sobą całego pięknego spektrum motorycznego, które można sobie wypracować na podwórku czy na treningach dziecięcych. Staram się temu trochę zaradzić na własną rękę. W Warszawie i Krakowie otworzyłem klub i sekcje, gdzie mogą trenować dzieci sześcioletnie. Dziecko, które nie ma wyrobionego nawyku w wieku 6/7 lat, nigdy nie trafi do sportu. Moje pokolenie biegało na podwórku i można było mnie wziąć w wieku 12 lat do sportu. Jest książka pod tytułem „Kopalnia talentów”, która mówi, że aby talent się rozwinął, musi mieć przepracowane 10 tysięcy godzin w jakiejś dziedzinie. Dziś, jeśli policzymy duże zaangażowanie rodziców i treningi dziecka każdego dnia po półtorej godziny, to ma ono 500 godzin w ciągu roku, bo nie ma, wracam do tego z uporem, wybieganego podwórka. By zrobić 10 tysięcy godzin, musiałoby ono trenować 20 lat. Obecnie wszelkie testy motoryczne i wyniki mówią, że młodzież jest słabsza, wolniejsza i mniej skora do tego, by się zmęczyć fizycznie.

Czyli...

Nasi kolarze na przykład to osoby z małych miasteczek i wiosek. Lekkoatleci, jak prześledzimy ich historię, to też nie są kariery z dużych miast. Co będzie za 10 czy 20 lat? Nie wygląda to ciekawie. Uważam, że powinniśmy zainwestować w dzieci. Piłka nożna by dziś nie istniała bez orlików. Bez tych wszystkich akademii przy nich. Sam, jako tata, płacę co miesiąc 150 złotych, aby moje dziecko kopało piłkę. I dobrze. Jestem z tego zadowolony.

Jak Pan patrzy na doping w sporcie?

Zjawisko negatywne i tutaj tolerancja powinna być zerowa. To, co przeraża w lekkoatletyce, to to, że dwa lata temu dowiedzieliśmy się, że najwyższe władze były zaangażowane w taki proceder. Szok! To, że lekkoatleci przyjmowali doping, ale nie tylko oni, bo w każdym sporcie jest pokusa pójścia na skróty, zarobienia większych pieniędzy, wiedzieliśmy od dawna. Ale dla mnie było przerażające, że mieliśmy osoby z najwyższych władz sportowych w to zaangażowane. Ten proceder zdarzał się w różnych dyscyplinach i do perfekcji został rozwinięty w Rosji, ale inne kraje też są na cienkiej czerwonej linii. Wiele przypadków dopingu odkryto w Kenii. Doszliśmy do takiego punktu, że sprawa dopingu to nie pojedynczy zawodnik, który zostaje uznany za oszusta. Mówi się o całych krajach, o dystrybucji, o ludziach, którzy za tym procederem stoją. Nie chcę wybielać żadnego sportowca złapanego na dopingu, ale jakoś nie mówiło się o osobach, które to organizowały, proponowały, zarabiały na tym pieniądze. Cieszę się, że po wejściu służb specjalnych doping zaczyna się kruszyć. Tropią go Interpol, FBI. Mam nadzieję, że doprowadzimy do bardzo stabilnej sytuacji, bo w to, że doping całkowicie zniknie, nie wierzę. Nie ma takiej możliwości. Ale tak samo można powiedzieć, że nie warto ścigać piratów drogowych. Trzeba to robić i tak samo z dopingiem.

Co dla Pana oznaczał koniec kariery sportowej? Jak Pan przeszedł do „innego życia”?

Nie miałem z tym kłopotu. Szybko dostałem propozycję pracy bycia szefem sportowej TVP1, a później tworzyłem kanał TVP Sport. Mój problem polegał na tym, aby sobie odpowiednio zorganizować czas i wyznaczyć priorytety. Dziś, po 12 latach od zakończenia przygody z lekkoatletyką, nie brakuje mi sportowej rywalizacji ani ambitnych celów. Mogę śmiało powiedzieć, że mam tyle samo lat po sporcie wyczynowym, ile miałem lat po nieszczęsnej Barcelonie, do końca kariery sportowej. Okazuje się, że jest „życie po życiu”. Mam wrażenie, że sportowiec wyczynowy musi jeszcze bardziej walczyć niż przeciętny obywatel Polski. Bo, niestety, nas bierze się za ludzi trochę niepełnosprawnych zawodowo. Mimo że wymaga się, abyśmy sobie poradzili w życiu, to nikt nie wierzy, że potrafimy dobrze pracować. Być ambitnymi pracownikami, którzy będą realizować różne cele, na różnych polach. Najczęściej społeczeństwo oczekuje, że do końca życia będziemy opowiadać, jak zdobywaliśmy medale, i z tego będziemy żyć. Nie. Tak nie jest. Ja w tę iluzję nie uwierzyłem.

Tomasz Turczyn

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.