Robert Talarczyk: Kiedy artysta kolaboruje z władzą, zawsze kończy się to dla niego źle [OŚ CZASU]
Wizytówką Teatru Śląskiego za dyrekcji Roberta Talarczyka stały się śląskie spektakle, przygotowywane w ramach cyklu „Ślask święty/Śląsk przeklęty”. Teraz Talarczyk zapowiada zmianę formuły. Mówi, że nie chce Śląska „zamykac na kłódkę”, ale będzie o nim opowiadać w inny sposób, bez utajonej pretensji do Polski i zanurzania się w sosie sprzed kilkudziesięciu lat
Na początek „Piąta strona świata” według prozy Kazimierza Kutza, a potem już jako dyrektor, którym jest pan od trzech sezonów, kolejne śląskie tytuły: „Czarny ogród”, „Skazany na bluesa”, „Morfina”, „Western”. Jakiś czas temu w jednym z wywiadów przyznał pan, że jeśli ktoś mógłby być pana mistrzem, to właśnie Kutz. I teraz cyklem śląskim w teatrze kontynuuje pan to, co on robił o Śląsku w kinie?
Miałem taką dewizę, którą przedstawiłem, startując w konkursie na dyrektora Teatru Śląskiego, że z jednej strony będę celować w lokalność i dlatego zaproponowałem cykl „Śląsk święty / Śląsk przeklęty”, z drugiej strony postanowiłem otworzyć teatr na Europę, korzystając również z kontaktów poprzedniej dyrekcji. Chciałem, żeby to była instytucja w Europie dostrzegana i obecna. Staram się konsekwentnie realizować te dwa elementy mojej wizji. Nawiązaliśmy stałą współpracę z Fondazione Teatro Piemonte Europa w Turynie, z Teatrem Kolady w Jekaterynburgu oraz teatrami w Târgu Mureș, Ostrawie i Pradze. Zaś Jacek Sieradzki, szef Festiwalu R@Port (zaczyna się za dwa dni w Gdyni - przyp. red.), zaprosił nasz cykl „Śląsk święty / Śląsk przeklęty” jako imprezę towarzyszącą festiwalowi. Będziemy prezentować „Morfinę” na początek festiwalu, a na finał „Skazanego na bluesa”. Będzie też wystawa fotografii z naszych śląskich spektakli, spotkania, warsztaty, prezentacja telewizyjnej wersji „Piątej strony świata” i panel dyskusyjny z Arkadiuszem Jakubikiem. Jacek Sieradzki to znana i ważna osobistość w świecie teatralnym i jeżeli przy okazji festiwalu, którego jest szefem, postanowił tak szeroko zaprezentować nasz teatr, to dla mnie dowód, że „Śląsk święty / Śląsk przeklęty” odbił się echem w Polsce. Ale tak na marginesie, ja już zamknąłem ten cykl. Doszedłem do wniosku, że wyczerpała się formuła opowiadania o Śląsku w takim kształcie, jaki ten cykl prezentował.
W pana życiorysie był jeszcze „Cholonek”, wyreżyserowany w teatrze Korez. Idealnie wpisywał się w taką narrację.
To było 12 lat temu, a spektakl jest grany do dzisiaj. W niezmienionym składzie aktorskim! To chyba największa w regionie legenda teatralna. Żaden z wcześniejszych spektakli o Śląsku nie wywołał takiego rezonansu. To pierwsze przedstawienie, gdzie twórcy i widzowie tworzyli całość, jedni i drudzy byli z tego samego plemienia. Naturalnym dopełnieniem „Cholonka” jest „Piąta strona świata”.
A czy to nie sukces „Cholonka” tak pana poprowadził, podpowiedział pewną drogę?
Nie, ten Śląsk siedział we mnie od dawna. Musiałem wyrzucić go z siebie. To jest też historia kopalni „Wujek”, z którą chcę się rozprawić w tym roku. Właśnie przygotowujemy premierę na 16 grudnia - w tym roku przypada 35. rocznica pacyfikacji. Wychowałem się obok „Wujka”. Wszyscy mężczyźni z rodziny tam pracowali, a w grudniu 1981 roku jako 13-letni chłopak byłem świadkiem pacyfikacji. Najpierw byliśmy z kumplami pod kopalnią, gdzie odrzucaliśmy petardy rzucane przez ZOMO, a potem weszliśmy na dach 10-piętrowego wieżowca. Tam było już wielu ludzi, faceci na rozkładanych krzesełkach na ryby, z lornetkami. Patrzyliśmy na to wszystko z góry. A potem wrócił ojciec z kopalni...
Pana ojciec w grudniu ‘81 był na „Wujku”?
Tak. On tam był, moi wujkowie też byli. Ojciec przyszedł zapłakany i opowiadał, co się wydarzyło, jak wszyscy stali w ciszy nad ciałami górników na posadzce. To mi tak utkwiło w głowie, że musiałem ten Śląsk z siebie wyrzucić. Na początku przez negację. Dystansowałem się, mówiłem, że nie chcę mieć ze Śląskiem nic wspólnego. W szkole teatralnej ukrywałem gwarę. Długo trwało, zanim odkryłem, że ta znienawidzona gwara to mój atut: skoro mam tak mocne śląskie korzenie, muszę to pokazać i wykorzystać artystycznie.
A zatem cykl „Śląsk święty / Śląsk przeklęty” nie jest jeszcze zamknięty, zamknie go pan dopiero „Wujkiem”?
Nie o to chodzi. Śląska nie da się zamknąć na kłódkę. W moim przypadku zawsze będzie inspiracją. Tylko doszedłem do wniosku, że wyczerpaliśmy formułę opowiadania o Śląsku w pewnej określonej estetyce. Wszystkie te spektakle są utrzymane w podobnym klimacie: jest sentymentalizm, jest utajona pretensja do Polski, są piękni ludzie, którzy walczą z przeciwnościami losu, a wszystko zanurzone w historycznym sosie sprzed kilkudziesięciu lat. Teraz potrzebuję nowej historii Śląska. Chcę go na nowo opowiedzieć.
Kto pisze scenariusz „Wujka”?
Ja piszę, na bazie mojej autentycznej historii. To ma być forma paramuzyczna, moje własne „The Wall”. Muzykę przygotowuje Hadrian Filip Tabęcki, z którym przed laty zrobiliśmy kultowy „Krzyk według Jacka Kaczmarskiego” w Teatrze Rozrywki. Pojawi się też Miuosh z trzema, czterema premierowymi utworami, napisanymi specjalnie na potrzeby tego przedstawienia. To będzie spektakl ze scenografią młodych ludzi ze Śląska, współpracujących z Remigiuszem Brzykiem: Igą Słupską i Szymonem Szewczykiem.
A co z Salomonem Morelem, bo wiem, że planował pan spektakl oparty na historii tego komendanta komunistycznego obozu na Zgodzie?
Na razie odłożyłem ten projekt, planowałem go wspólnie z Ingmarem Villqistem (dramaturg urodzony w Chorzowie, autor m.in. „Miłości w Königshütte”, wystawianej w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, kiedy Talarczyk był tam dyrektorem - przyp. red). To on miał napisać scenariusz. Ten temat też mocno mnie dotyka. Czekam na właściwy moment.
Jest pan dyrektorem tzw. teatru instytucjonalnego, finansowanego z budżetu. To zaleta czy może czasami uwiera? Są naciski?
Jestem szczęśliwy, że to teatr instytucjonalny i to marszałkowski (finansowany przez Urząd Marszałkowski - przyp. red). Mam porównanie z teatrem miejskim, którego byłem dyrektorem wcześniej, gdzie naciski urzędników na działania dyrektora były dużo większe. Zdarza się, że urzędnicy miejscy uważają, że teatr to ich prywatna instytucja. Ale z drugiej strony, nasz polski system nie jest najgorszy. Obserwuję sytuację we Włoszech, gdzie w ogóle nie ma takich teatrów jak nasze. Ich sceny nie mają stałych zespołów. Aktorzy są dobierani do poszczególnych produkcji. Spektakle grają po kilkanaście razy, a sezon planują z rocznym wyprzedzeniem. Mają zakontraktowanych kilkanaście spektakli i finito, nawet jakby to był hit hitów, to sztuka nie będzie już grana. Jak im opowiadałem, że „Cholonka” w 12 lat zagraliśmy prawie 600 razy, to łapali się za głowę i szeptali: impossibile. Robią spektakle zaledwie pięcio-, sześcioosobowe. A jak już uda im się zrobić jedną dużą produkcję, to trąbią o niej całe Włochy. Miałem przyjemność uczestniczyć w takim przedsięwzięciu, byli to „Trzej muszkieterowie”, megaprodukcja za milion euro w ośmiu częściach. Każdą część przygotowywał inny reżyser, a ja zostałem zaproszony do wyreżyserowania jednej z nich.
Są statystyki, że widzowie teatralni to zaledwie 4 proc. społeczeństwa. Reszta słyszy coś o teatrze tylko wtedy, kiedy ten nadepnie politykom na odcisk. Chyba teraz mamy właśnie taki okres: Wrocław, Kraków...
No tak. Kiedy byłem w Bielsku, odczułem to na własnej skórze. Starałem się robić teatr zaangażowany społecznie i obrywałem za to wielokrotnie. I chodziło nie tylko o „Miłość w Königshütte”, ale też o „Żyda” czy „Bitwę o Nangar Khel”. Teraz od trzech lat jestem znowu u siebie. Zmieniłem się. Nie chcę już zabierać głosu tylko doraźnie, w sprawie konkretnych wydarzeń. Szkoda czasu. Teatr to nie gazeta. Choć czasem podejmuję kontrowersyjne decyzje, kiedy uważam, że teatr może ową przysłowiową gazetę zastąpić. Dlatego wyemitowałem jako jedyny teatr w województwie „Golgotę Picnic” Rodrigo Garcíi jako sprzeciw przeciwko cenzurze. Uważnie też przyglądam się temu, co się dzieje w Polsce. Odpowiedzią na to jest spektakl „Sztuka mięsa”, rzecz o handlu ideami, manipulacji i konsekwencjach, które one niosą dla zwykłego człowieka.
A nie boi się pan, że „Leni Riefenstahl. Epizody niepamięci”, sztuka o niemieckiej reżyserce, autorce nazistowskich filmów propagandowych, której premiera ma odbyć się w jesieni tego roku, tak właśnie doraźnie zostanie odczytana?
Kiedy artysta kolaboruje z władzą, zawsze to się kończy źle dla niego. Taka jest historia Leni Riefenstahl. Dziś żyjemy w czasach, w których mnóstwo artystów musi się dostosować do nowych okoliczności. I przekracza umowną granicę wolności, narażając własną niezależność twórczą. I w tym sensie ten spektakl będzie pewnie doraźny politycznie. Nie zmienia to faktu, że historia Leni jest uniwersalna. „Miłość w Königshütte“, „Żyd” i „Bitwa o Nangar Khel” to były spektakle „wojenne”, po nich nastał czas pokoju, czas „Piątej strony świata”, „Skazanego na bluesa” czy „Czarnego ogrodu”. Ale może znowu trzeba będzie stanąć na barykadzie? (śmiech). Nasz katowicki „Lot nad kukułczym gniazdem”, który wrócił w marcu na afisz, nagle przyjmowany jest jak głos przeciwko obecnej rzeczywistości. Jesienią Ratajczak będzie robił spektakl o Orianie Fallaci, wybitnej włoskiej dziennikarce, która ostro krytykowała islam, a Michał Kmiecik „Słowo o Jakubie Szeli” Brunona Jasieńskiego. To nie będą spektakle doraźne, gazetowe, tylko uniwersalne historie o tym, co było przed, o tym co teraz i o tym, co przed nami. Tylko taka szeroka perspektywa mnie w tej chwili interesuje. Właśnie taką uniwersalną sztuką jest dla mnie zrealizowana w tym sezonie „Sztuka mięsa” Weroniki Murek. Gramy ją na naszej najnowszej scenie w Galerii Katowickiej. Zależało mi, żeby pokazać pewien proces. Moim zdaniem Polska to takie miejsce, które zawsze aspirowało do pierwszej ligi, ale niestety zawsze było w drugiej. A ostatnio świat nam ucieka coraz bardziej. Bardzo mnie to dołuje, bo widzę wiele analogii pomiędzy tym, co dzieje się dzisiaj, a sytuacją w Polsce przed II wojną. I o tym właśnie jest „Sztuka mięsa”. Ale również cieszę się, że Weronika Murek debiutowała tym tekstem w Teatrze Śląskim, bo to talent najczystszej wody i wróżę jej wielką karierę.
Każdemu reżyserowi marzy się teatr autorski: nowatorski, eksperymentalny, odciskający wyraźne piętno indywidualne…
Też o takim marzę, ale taki teatr można robić, kiedy ma się jedną scenę i kilku aktorów wyćwiczonych w pewnej estetyce. My mamy cztery sceny i trzydziestu paru aktorów, znakomitych, wielokrotnie nagradzanych artystów, którzy muszą grać, rozwijać się, poznawać nowych realizatorów. Różnych realizatorów. Od Nikołaja Kolady po Ewelinę Marciniak. I przede wszystkim mamy swoich widzów. W Katowicach jest dużo tzw. publiczności mieszczańskiej, która przychodziła tu przez kilkadziesiąt lat i która chce mieć „swój” teatr. Nie mogę się od nich odwracać. Katowice to stolica aglomeracji. Powinniśmy starać się funkcjonować między „Morfiną” a „Skazanym na bluesa”. Świadomie jako przykład podaję te dwa spektakle, bo to dwa estetyczne bieguny, pomiędzy którymi jako szef artystyczny naszych czterech scen chcę się poruszać. I jak każdy dyrektor dużego teatru muszę jak mantrę powtarzać: chcę spełniać oczekiwania różnych widzów.
Ma pan za co spełniać te oczekiwania?
Teatr Śląski jest największym - i mam tu na myśli liczbę scen i miejsc na widowni (łącznie 850 miejsc) - teatrem w województwie, aglomeracji, która według różnych szacunków, zależnych od tego, które miasta się do niej wlicza, ma pomiędzy 2,5 a 5 milionów mieszkańców. 5 milionów to jak cała Słowacja! Dlatego powinniśmy realizować duże, efektowne spektakle z wybitnymi reżyserami i z dużym zespołem. Zespół aktorski Teatru Śląskiego liczy w tej chwili 34 osoby. I przez wielu, nie tylko mnie, uważany jest za jeden z najlepszych w Polsce. Koledzy przyjeżdżający z mniejszych ośrodków mówią, że to dużo. Ja sam w Bielsku-Białej miałem w zespole 21 osób, ale powtarzam: gramy na 4 scenach (i jeszcze doraźnie na piątej, w Szybie Wilson). Wie pani, ile osób liczy zespół aktorski Berliner Ensamble (jeden z najważniejszych berlińskich teatrów, założony w 1949 roku przez Bertolta Brechta - przyp. red.)? Pracuje tam na stałe ponad 100 aktorów, w tym taka gwiazda jak Klaus Maria Brandauer! A wracając do Śląska, uważam, że powinniśmy być na tyle godnie opłacani (mówię o moich ludziach) i na tyle dobrze finansowani, żebyśmy mogli spełnić funkcję tego najważniejszego w regionie ośrodka kultury, obok NOSPR i Muzeum Śląskiego. Zwłaszcza, że w ostatnich latach mieliśmy sporo sukcesów, nie tylko regionalnych, ale i ogólnopolskich. To np. główna nagroda w XIX Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej za „Piątą stronę świata”, cztery nagrody na XIV edycji Festiwalu Dwa Teatry 2014 (ta sama sztuka zdobyła 3 Złote Maski - za reżyserię, za główną rolę męską i jako spektakl roku), to też Grand Prix 55. Kaliskich Spotkań Teatralnych - Festiwalu Sztuki Aktorskiej za „Morfinę” (i także trzy Złote Maski w najważniejszych kategoriach). Zaprosiliśmy do współpracy wybitnych reżyserów: Ewelinę Marciniak („Morfina”, „Leni Riefenstahl. Epizody niepamięci”), Jacka Głomba („Czarny ogród”), Ingmara Villqista („Chłopiec z łabędziem”, „Sklepy cynamonowe”), Arkadiusza Jakubika („Skazany na bluesa”), Nikołaja Koladę („Ożenek”) i Radosława Rychcika („Wesele”). Wkrótce będzie Maja Kleczewska i Michał Kmiecik, powrócą Beppe Navello, Jacek Głomb, Piotr Ratajczak, Tadeusz Bradecki, Nikołaj Kolada. To nazwiska, które w świecie teatralnym wiele znaczą. Nasz teatr w Polsce rezonuje, ale żeby mógł dalej rezonować, są potrzebne odpowiednie środki. To tak samo jak w piłce: nie pozyska się dobrego napastnika za pieniądze zawodnika z drugiej ligi.
Robert Talarczyk
Od trzech sezonów dyrektor Teatru Śląskiego w Katowicach, reżyser, aktor, autor scenariuszy.
Ślązak. Urodzony w Katowicach, absolwent PWST we Wrocławiu. Po studiach przez wiele lat aktor Teatru Rozrywki w Chorzowie. Z tą sceną związany jest także jego debiut reżyserski („Ptasiek”, rok 1998). Reżyserował i występował także na innych śląskich i polskich scenach, najwięcej w Teatrze Korez. W latach 2005-2013 dyrektor Teatru Polskiego w Bielsku-Białej