Rocznica Wielkiej Ucieczki. Alianccy jeńcy zbiegli z obozu w Żaganiu. Część z nich spoczywa w Poznaniu
W nocy z 24 na 25 marca 1944 roku z obozu jenieckiego w Żaganiu uciekło 76 jeńców alianckich – lotników przetrzymywanych przez Niemców w dobrze strzeżonym obozie. Ucieczka była możliwa dzięki wyjątkowej organizacji jeńców i wybudowaniu specjalnego tunelu na zewnątrz obozu. Pracowało nad nią około 600 ludzi, uciec miało około 200, wydostało się 76. Niemcy złapali wszystkich oprócz trzech lotników, a pięćdziesięciu schwytanych – rozstrzelali. Polacy, którzy zostali w ten sposób zamordowani - Antoni Kiewnarski, Włodzimierz Kolanowski, Stanisław Król, Paweł Tobolski, Kazimierz Pawluk i Jerzy Mondschein, spoczywają na cmentarzu na Cytadeli w Poznaniu.
- Stalag Luft III był obozem pokazowym i z takim przeznaczeniem został zbudowany. Każda inspekcja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża trafiała bezbłędnie do Żagania – gdyż tam ją Niemcy celowo kierowali
– wspominał Karol Bernard Buchwald, pilot 316 Dywizjonu Lotniczego, jeniec obozu w Żaganiu.
- Obozem tym Niemcy chełpili się i w konsekwencji był on na dużo wyższym od innych poziomie bytowym. Administracja niemiecka zachowywała się w bardziej cywilizowany sposób i bardzo starała się przestrzegać międzynarodowych umów. Można więc było odnieść wrażenie, że jeńcy w obozie Stalag Luft III Sagan byli jakby bardziej uprzywilejowani niż jeńcy w innych obozach. Te przywileje nie były zaś niczym innym jak warunkami obozowymi należnymi każdemu jeńcowi wojennemu w myśl obowiązujących umów międzynarodowych. Hitlerowska Rzesza traktowała jeńców wojennych według pewnej skali ważności: na pierwszym miejscu byli lotnicy amerykańscy i lotnicy RAF-u, na ostatnim zaś, a właściwie poza nim, byli jeńcy radzieccy.
Karol Bernard Buchwald trafił do obozu w Żaganiu w połowie maja 1942 roku. Wspominał, że gdy nowi jeńcy zbliżali się do bramy obozowej, przy wewnętrznej stronie ogrodzenia zbierał się tłumek ich wcześniej zestrzelonych kolegów, który wesołymi okrzykami witał „nowych”. Gdy nasz bohater dochodził do bramy został rozpoznany przez Witolda Łokuciewskiego z Dywizjonu 303, zestrzelonego 13 marca 1942 roku. „Tolo” Łokuciewski zawołał - „Stary, świetnie żeś przyjechał, brakowało nam czwartego do brydża”. Buchwald żartobliwie pisał po latach - „dobrze, że jeszcze oddzielały nas druty kolczaste. Chyba bym go udusił”...
- Obóz do którego przybyłem w maju 1942 roku był zwany obozem wschodnim. W tym czasie Niemcy kończyli budowę nowego i większego oddziału nazwanego obozem północnym. Wszyscy oficerowie RAF-u z obozu wschodniego zostali przeniesieni do obozu północnego w czerwcu i w lipcu 1942. Rok później został oddany do użytku następny nowo wybudowany obóz zwany południowym, do którego ostali przeniesieni wyłącznie oficerowie lotnictwa amerykańskiego. W północnej części obozu znajdował się Vorlager, czyli przedobóz, tak jakby przedpokój obozu głównego i był od niego oddzielony takim samym systemem drutów i zasieków, jak pozostałe boki obozu. Wzdłuż boków całego obozu były rozmieszczone wieże wartownicze – na każdym narożniku i w odległości 300 metrów jedna od drugiej. Były wyposażone w telefony, karabiny maszynowe, silne reflektory i syrenę alarmową. Cały teren zajmował powierzchnię ponad 30 hektarów.
Wzdłuż północnego boku przedobozu biegła bita droga prowadząca do miasta odległego o 3 km. Na jego terenie znajdowały się pomieszczenia dla oddziału wartowniczego, izba chorych, więzienie o obostrzonym reżimie i magazyny.
Bernard Buchwald wspomina, że w północnym obozie, przeznaczonym dla lotników RAF, ustawiono piętnaście baraków mieszkalnych – każdy długi na 50 metrów i szeroki na 12 metrów. Środkiem każdego biegł korytarz o szerokości 2 metry. Po każdej stronie korytarza było 9 izb mieszkalnych o wymiarach 5x5 m W założeniach budowniczych miały one mieścić po 8 krieges (jeńców wojennych) Były więc wyposażone w cztery dwupoziomowe prycze z siennikami ze słomy , duży drewniany stół, drewnianą ławę długości stołu, taboret dla każdego, i piecyk kaflowy w metalowej ramie, wysokości 150 cm. Stał na ceglanej lub betonowej podbudowie, na końcu każdego baraku były dwa małe jednoosobowe pokoiki dla jeńców seniorów – stopniem lub wiekiem. Barak mieścił również małą kuchnię, umywalkę i małe WC (ustęp), czynny wyłącznie nocą, gdy barak był zamknięty na cztery spusty. Na terenie obozu znajdowały się również baraki i obiekty specjalnego przeznaczenia – duża kuchnia obozowa, wodny zbiornik przeciwpożarowy, latryny i przez nas samych wybudowany teatr, który mieścił również pomieszczenie szkolno – biblioteczne. W południowej części obozu był plac apelowy, na którym sprawdzano obecność – zawsze dwa razy dziennie, a niekiedy cztery razy. Jeńcy ustawiali się wtedy w kolumny trójszeregowe i byli skrupulatnie liczeni. Stan musiał się zgadzać. Ponieważ byli też tacy Niemcy, którzy mylili się celowo, apel mógł ciągnąć się godzinami. Pogoda wtedy nie była brana pod uwagę.
Karol Buchwald podkreśla, że samodzielne wyjście z obozu, pomijając stanowiska strażników, było niemożliwe: od wolności jeńców oddzielał wysoki dwurzędowy płot, między którymi rozciągnięte były zasieki z drutu kolczastego. Do płotu nie można było zresztą podejść, bo po jego wewnętrznej stronie biegł pas pięciometrowej szerokości, codziennie grabiony, zakończony od strony obozu drutem rozpiętym na słupkach na wysokości 50 centymetrów. Osoby, które weszłyby w tę strefę ryzykowały, że zostaną zastrzelone bez ostrzeżenia.
- Jeńcy wojenni Stalagu Luft III stanowili przekrój narodowościowy Imperium Brytyjskiego, sił alianckich i obywateli państw podbitych i okupowanych przez Hitlera. Byli więc lotnicy amerykańscy, australijscy, belgijscy, brytyjscy, byli Polacy, Czesi, Francuzi, Grecy, Holendrzy, Kanadyjczycy, Nowozelandczycy, Norwegowie, Południowoafrykańczycy i jeden Litwin. Liczebność była wprost proporcjonalna do liczebności sił zbrojnych danego narodu w silach alianckich. Polacy, po Amerykanach i Brytyjczykach stanowili trzecią pod względem liczebności grupę. Na początku 1945 roku było ponad stu polskich oficerów lotnictwa - jeńców wojennych. Tak samo liczna grupa polskich lotników była w niedaleko położonym obozie podoficerskim. Gdy mówię o Brytyjczykach, to mam na myśli Anglików, Szkotów, Walijczyków i Północnoirlandczyków razem wziętych. Amerykanie byli początkowo razem z nami. Później zostali przeniesieni do obozu południowego. Amerykanie z Niemców zupełnie nic sobie nie robili – byli niezdyscyplinowani, na każdym kroku okazywali swoją wyższość i mówili Niemcom, żeby jak najprędzej się poddali, gdyż tej wojny i tak wygrać nie mogą. Ich nonszalancja i brak dyscypliny zmusiły Niemców do odseparowania ich od reszty – dawali zły przykład.
Lotnicy nie chcieli bezczynnie czekać na wynik działań wojennych toczących się już bez ich udziału. Byli wyszkolonymi specjalistami, rozgoryczonymi z powodu zestrzelenia i niewoli, a część z nich – m.in. Polacy – szczególnie nie mogli pogodzić się z tym, że nie mogą walczyć. Powstawały mniej lub bardziej śmiałe pomysły ucieczek z obozu, i jeden z nich, oparty na projekcie wykonania podkopu z obozu na zewnątrz szybko nabrał realnych kształtów…
Bernard Buchwald wspominał: „od czasu mojego przybycia do Stalag Luft III , aż do końca 1943 miało miejsce kilkanaście prób ucieczek. Tylko jedna, wczesną jesienią 1942, zakończyła się sukcesem. Była dobrze przygotowana, a jej uczestnicy wykazali dużo zimnej krwi. Trzech angielskich oficerów: R. Codner, O.Philpot i Eric Wiliams wydostali się nie zauważeni z obozu i przez Szwecję dotarli do Wielkiej Brytanii. Działali za wiedzą i zezwoleniem Organizacji X. Przez dwa dni po ich ucieczce, ich nieobecność na apelach była kryta z powodzeniem i została, zgodnie zresztą założeniami, ujawniona na porannym apelu trzeciego dnia. Jak się później okazało, w tym momencie byli już pasażerami na gapę szwedzkiego frachtowca ze Szczecina do Malmo”.
W tym przypadku wykopano dość krótki tunel rozpoczynający się w niewielkiej odległości od drutów płotu kolczastego, wiodący pod nimi na głębokości 1,5 metra i wychodzący już za obozem, wyprowadzający potencjalnego uciekiniera na wprost lasu. Tunel kopano korzystając z zasłony zbudowanej z dykty specjalnej skrzyni, wykorzystywanej do zajęć sportowych. Codziennie skrzynię ustawiano w tym samym miejscu w pobliżu drutów i zasieków, a będący pod nią kopacz kopał tunel. Ziemię ukrywał w woreczkach później roznoszonych przez jeńców i wysypywanych w obozie, a po skończonej pracy otwór zakrywał deskami i posypywał ziemią. Gdy tunel był gotowy, uciekło nim trzech oficerów. Ujawniono go przypadkowo – zarwał go koń zaprzężony do beczkowozu. Niemcy zniszczyli go, wartowników wysłali na front wschodni, a pod drutami umieszczali mikrofony sięgające do czterech metrów. Uważnie też już śledzili wszystko, co się działo w pobliżu drutów.
W innym przypadku, opisywanym przez Bernarda Buchwalda, w czasie gęstej zamieci śnieżnej jeden z Brytyjczyków, który założył się z kolegą, że ucieknie, wykorzystał nieuwagę wartownika, wszedł na konstrukcję wieży wartowniczej, przeszedł po niej i zeskoczył po drugiej stronie drutów. Po sześciu godzinach zziębnięty i głodny wrócił i poprosił zdumionych Niemców, by go z powrotem wpuścili do obozu.
Nad planem właściwej ucieczki, później nazwanej Wielką, pracowała Organizacja X – grupa jeńców „o wysokich zdolnościach i umiejętnościach, dużej wyobraźni i inteligencji, stalowych nerwach. Szefem jej był S/L major Bushell. Obowiązywała bezwzględna dyscyplina i posłuszeństwo”. Było to zrozumiałe, bo każdy więzień i każdy jeniec myśli o swobodzie, o możliwości uwolnienia się, podczas gdy nieprzygotowana, podjęta pod wpływem impulsu ucieczka rzadko miała szanse na powodzenie – za to pociągała za sobą najsurowsze represje. Konsekwencje ponosił uciekinier – ale też jego koledzy.
W barakach – jak opisuje Bernard Buchwald – jeńcy sami się roztasowywali, Niemcy nie mieszali się do tego, kto, gdzie będzie mieszkał, byle tylko wszystkie pokoje były wykorzystane pod względem liczby miejsc. Polacy mieli do swojej wyłącznej dyspozycji barak nr 107, co było zatwierdzone przez najstarszego oficera brytyjskiego, którym w latach 1942 – 1944 był pułkownik H.Massey. Pułkownik zresztą mieszkał w jednoosobowym pokoju „polskiego” baraku.
- Polacy mieli również swój udział w specgrupie Organizacji X: kpt. Bronek Mickiewicz – był ze mną w 316. Dywizjonie w Pembrey – działał jako ekspert od kamuflażu wejść tunelowych; por. Stanisław Król – kolega z XIII promocji i pilot 315 Dywizjonu – był
jednym z głównych kopaczy; por. Włodzimierz Kolanowski z 301 Dywizjonu Bombowego zajmował się kopiowaniem map na cienkich tkaninach z koszul lub jedwabnych szalików; por. Paweł Tobolski z 301. Dywizjonu Bombowego, z racji perfekcyjnej znajomości języka niemieckiego miał za zadanie wdawać się w rozmowy z wartownikami i albo wyciągać od nich najróżniejsze wiadomości, albo przekazywać im to, co było dla nas wygodne. Oni wszyscy, z wyjątkiem Bronka Mickiewicza, brali udział w Wielkiej Ucieczce i złapani przez Niemców zostali brutalnie zamordowani.
Karol Bernard Buchwald pamiętał w szczegółach, jak budowano tunele.
- Organizacja X opracowała wielki plan budowy trzech ucieczkowych tuneli. Nadano im imiona Dick, Tom i Harry. Głębokość posadowienia tuneli miała być taka, aby nie wykryły ich zainstalowane przez Niemców czujniki – wszystkie na głębokości 8 metrów. Tom i Dick miały biec w kierunku zachodnim, a Harry północnym. Pierwszy miał mieć 45 metrów, drugi 63 metry, a Harry – 110 m. W prace było zaangażowanych ponad tysiąc ludzi. Najtrudniejszymi elementami budowy były: wykonanie wejścia do pionowego szybu, wentylacja tunelu i niezauważalne pozbycie się olbrzymiej ilości wykopanej ziemi. Baraki były umieszczone na słupach z cegły na wysokości około 60 centymetrów, aby można się było pod nimi czołgać dla celów kontrolnych. Niemcy mieli specjalną grupę żołnierzy z psami, przeznaczonych i przeszkolonych do tych celów. Nazywaliśmy ich fretkami. Pod pomieszczeniami przeznaczonymi na umywalnie i pod każdym piecem znajdowały się jednak betonowe lub ceglane fundamenty.
Tę okoliczność konspiratorzy wykorzystali i wejście do Toma ulokowano przy kominie kuchni barakowej, Dicka – w podłodze umywalni, a Harry’ego w fundamencie pod piecem w jednym z baraków.
Tunele musiały być wentylowane, czyli trzeba było wprowadzać świeże powietrze, a wyprowadzać zużyte – tu pomysłowi jeńcy wymyślili rury wentylacyjne, wykonane z puszek po konserwach i zasilane z miechów tłoczących, uszytych z brezentowych worków, należących do brytyjskich lotników z bombowców. Worki przerobiono na rękawy o równym przekroju, zaimpregnowano je oliwą jadalną z amerykańskich paczek żywnościowych, usztywniono obręczami i wykonano końcówki z wentylami wejściowymi i wyjściowymi.
Kopacze kopiący tunele wypełniali ziemią woreczki uszyte z dziesiątków rękawów od piżam i koszul. Woreczki te przygotowane w kształcie stożków, były wynoszone przez jeńców na zewnątrz baraku i wisząc pod ubraniem, a będąc wpuszczonymi w spodnie, wysypywane przez nogawki. Nosicieli ziemi nazywano pingwinami, z racji ich specyficznego stawiania kroków… Za jeńcem, który wysypywał ziemię, spacerowali inni, którzy wdeptywali nią w grunt, lub rozgarniali dalej podeszwami butów. Ziemię też wysypywano w ogródkach i od razu przekopywano, a także wsypywano pod podłogę widowni teatru.
Karol Buchwald pisał, że mózgiem wszystkich prac tunelowo – górniczych byli F/Lt Mc Intosh- Szkot, F/O Muller – Norweg, i F/Lt Travis – Rodezyjczyk. Oni to organizowali, planowali i nadzorowali wszystkie prace jak również wykonywali różne urządzenia pomocnicze. Zbudowali na przykład kolejkę z torami, rozjazdami, semaforami, i wagonikami do wyciągania urobku, gdy tunel wydłużał się. Wszystko z drewna. Semafory świeciły zielono i czerwono dzięki założonej elektryczności. Prace posuwały się szybko i w połowie marca 1944 roku, mózg stwierdził, że tunel ma 117 metrów i ta długość jest wystarczająca, aby wyjście z tunelu znalazło się w lesie, po drugiej stronie drogi wiodącej do Żagania.
Oddajmy głos Karolowi Buchwaldowi: ucieczkę zaplanowano na noc z 24 na 25 marca. Na liście do wyjścia znajdowało się 200 oficerów RAF-u. Nieszczęśliwym, a może właśnie szczęśliwym trafem i zbiegiem okoliczności zdołało wyjść na wolność tylko 76 oficerów. Najpierw wyjście zostało opóźnione ogłoszonym alarmem lotniczym – wyłączono prąd i nie było światła. Później jakiś grubas – niezdara zablokował tunel swym ciałem zbyt grubo ubranym. Z tej liczby 76 oficerów, tylko trzem udało się uciec i z powodzeniem ominąć wszystkie zasadzki zorganizowane przez tysiące żołnierzy i różnych funkcjonariuszy niemieckich. Tymi trzema byli: dwaj Norwegowie F/O Jens Muller i P/O Per Bergslund, który w Stalagu Luft III przebywał pod nazwiskiem Rockland oraz jako trzeci, Holender – F/Lt Bram Van der Stock. Wszyscy inni zostali przez Niemców wyłapani, a 50 z nich zostało w bestialski sposób zamordowanych, Morderstwa te zostały Niemcom udowodnione na procesie w Norymberdze. Uległość wobec Stalina rządu JKM reprezentowanego przez lewicowca Attlee, nie pozwoliła na udowodnienie, na tymże procesie zbrodniarzy wojennych dokonania największej zbrodni II wojny światowej – wymordowania ponad 20 tysięcy polskich bezbronnych jeńców przez Rosjan w Katyniu...
Karol Buchwald przypominał, że prochy zamordowanych lotników zostały w latach pięćdziesiątych przeniesione z Żagania na cmentarz Wspólnoty Brytyjskiej na poznańskiej Cytadeli. Inicjatorem tej operacji był ówczesny brytyjski konsul w Poznaniu, Joe Walker.
Niemcy potraktowali ucieczkę jeńców jako prestiżowy policzek. Oto z pokazowego obozu, w tak zorganizowany, przygotowany starannie sposób uciekło kilkudziesięciu jeńców. Pięciu żołnierzy z kompanii wartowniczej i administracyjnej zostało rozstrzelanych, siedemnastu kolejnych wysłano karnie na front wschodni. Niemiecki komendant obozu został aresztowany, przesłuchiwany przez gestapo i ostatecznie zamknięty w szpitalu psychiatrycznym. Przeżył wojnę.