Rok 2019 jest Rokiem Marka Edelmana, niezwykłego doktora, który był ostatnim dowódcą powstania w getcie
Rok 2019 jest w Łodzi Rokiem Marka Edelmana. Tak zadecydowała łódzka Rada Miasta. Już dziś Centrum Dialogu noszące imię tego wielkiego Polaka zaprasza na świętowanie setnej urodzin patrona. W ten sposób rozpoczęte zostaną łódzkie obchody Roku Marka Edelmana. Podobnych imprez będzie więcej.
Marek Edelman to niezwykły człowiek. Już, gdy żył traktowano go jak legendę. Ostatni dowódca powstania w getcie w Warszawie nie chciał być jednak człowiekiem z marmuru.
- Był uroczym człowiekiem dla ludzi, którzy byli z nim blisko - mówili o Marku Edelmanie bliscy znajomi. - Miał jednak dystans do świata. Trzeba było potrafić się z nim porozumieć.
Honorowy Obywatel Miasta Łodzi, Łodzianin 1999 r., kawaler Orderu Orła Białego, wybrany w głosowaniu mieszkańców miasta Łodzianin 25-lecia, urodził się w Homlu na Białorusi.
Przyjmuje się, że stało się to 1 stycznia 1919 r. Jednak po wojnie w życiorysach podawał, że przyszedł na świat w Warszawie. Nie jest znana dokładna data jego urodzenia.
- Gdy w latach 80. chciano go usunąć z pracy, bo miał przekroczyć wiek emerytalny, to przed Sądem Pracy twierdził, że jest o pięć lat młodszy, niż wskazuje metryka - wspominają jego znajomi.
Jako daty jego urodzenia pojawiają się więc 1 stycznia 1919, 1921 i 1922 roku.
Dzieciństwo Marek Edelman spędził na sowieckiej Białorusi. W jednym z wywiadów opowiadał, że rodzina ojca i matki została wymordowana przez bolszewików. Potem, że jego rodzice postanowili wyjechać do Polski. Zamieszkali w Warszawie. W jego domu mówiło się po rosyjsku. Polskiego nauczył się dopiero w szkole. Wtedy też poznał jidysz. Jednak nigdy dobrze nie nauczył czytać w tym języku.
Gdy był kilkunastoletnim chłopakiem, zapisał się do ,,Bundu’’. Była to socjalistyczna i antykomunistyczna partia żydowskiego proletariatu. Doktor Edelman należał do młodzieżowej organizacji bundowskiej ,,Cukunftu’’, co po polsku znaczyło przyszłość.
To, że wybrał ,,Bund’’ nie było przypadkiem. Matka Edelmana była sekretarzem socjalistycznej organizacji kobiecej. Ojciec był związany z rosyjską Partią Socjalistów-Rewolucjonistów. Rodziców stracił jednak wcześnie. Najpierw umarł mu ojciec, a gdy miał 13 lat - matka. Sam musiał zarabiać na życie.
Po wybuchu II wojny światowej znalazł się w warszawskim getcie. Więziono w nim pół miliona Żydów. Codziennie umierało tam 5 tys. ludzi. Kolejne tysiące wywożono do Treblinki.
Edelman pracował jako sanitariusz w szpitalu. Należał do Żydowskiej Organizacji Bojowej. Był jej założycielem. Liczyła 220 członków. 19 kwietnia 1943 r. w getcie wybuchło powstanie. Gdy dowodzący powstaniem w getcie Mordechaj Anielewicz popełnił samobójstwo, Edelman objął dowództwo. Był ostatnim dowódcą powstania.
- Bywały takie dni, że opowiadał o powstaniu w getcie. Potem robił to coraz rzadziej - mówiła nam jedna z lekarek, długoletnia współpracownica doktora Edelmana ze szpitala im. Pirogowa w Łodzi.
Po upadku powstania w getcie Edelman przedostał się ze swymi żołnierzami na aryjską stronę. Gdy wybuchło powstanie warszawskie, znów chwycił za karabin. Walczył na Starówce, jako członek Żydowskiej Organizacji Bojowej był podporządkowany Armii Ludowej.
Zaraz po wojnie w książeczce ,,Getto walczy’’ opisał swe wspomnienia z powstania w getcie.
- Podobno Zofia Nałkowska napisała entuzjastyczny wstęp do tego pamiętnika - opowiadał nam Józef Śreniowski, w latach 70. XX wieku jeden z działaczy Komitetu Obrony Robotników. - Zapowiadał się na dobrego literata.
Potem publicznie długo nie mówił nic o getcie, o walce z Niemcami. W końcu jego relacje ukazały się we wrocławskim miesięczniku ,,Odra’’.
Były to trzy wywiady przeprowadzone przez Hannę Krall. Potem napisała ona książkę ,,Zdążyć przed panem Bogiem’’, opowiadającą o ostatnim dowódcy powstania w getcie.
W 1945 r. Marek Edelman znalazł się w Łodzi. Chyba wtedy nie przypuszczał, że z tym miastem zwiąże resztę życia. Stało się to za sprawą jego przyszłej żony, doktor Aliny Margolis. Poznał ją zaraz po powstaniu warszawskim. Była sanitariuszką i pomogła mu wydostać się, ze zburzonej stolicy. Wybrali Łódź, bo tu przed wojną mieszkała doktor Margolis.
Jej ojciec Aleksander Margolis też był lekarzem. W 1900 r. jako kilkunastoletni chłopak zamieszkał w Łodzi. Był działaczem łódzkiego Bundu, radnym miejskim, ordynatorem szpitala im. Biegańskiego. Dzięki niemu otwarto w Łagiewnikach sanatorium dla dzieci chorujących na gruźlice. Na początku wojny aresztowali go Niemcy w związku z akcją skierowaną przeciw łódzkiej inteligencji. Został przez Niemców zamordowany.
Jego córka Alicja, późniejsza żona Marka Edelmana, była pierwowzorem Ali z elementarza Mariana Falskiego.
- Pan Marian Falski był wielkim przyjacielem mojej mamy - napisała w swej autobiografii Alina Margolis-Edelman. - Kiedy skończyłam 7 lat, przyniósł mi pięknie zapakowany prezent. Był to „Elementarz”.
Marek i Alina razem studiowali medycynę na łódzkiej Akademii Medycznej.
Jedna z długoletnich współpracownic dr. Edelmana, opowiadałam nam, że jej szef był wychowankiem prof. Jakubowskiego, nestora polskiej kardiologii.
- Dr Marek wiele lat pracował w szpitalu im. Pirogowa - mówiła. - Był ordynatorem oddziału intensywnej opieki medycznej, wcześniej asystentem w łódzkiej Akademii Medycznej. Pracował w szpitalach im. Sterlinga i Madurowicza. Ze szpitala im. Madurowicza musiał odejść. Był to chyba 1968 r. Wtedy na znak solidarności odeszli z nim wszyscy współpracownicy.
Marek Edelman zrobił doktorat, miał dwa stopnie specjalizacji. Napisał też pracę habilitacyjną. Ale z powodów politycznych ją odrzucono. Nie został więc docentem.
- Dla nas zawsze był jednak docentem - tłumaczy lekarka, która pracowała z dr. Edelmanem. - Zawsze zwracaliśmy się do niego: panie docencie. Mieliśmy do niego ogromny szacunek.
Mimo, że był znakomitym specjalistą, nigdy nie prowadził prywatnej praktyki. Uchodził za znakomitego diagnostę.
- Był zwyczajny, nadzwyczajny - zapewnia jego współpracownica. - Miałam różnych szefów, ale on był wyjątkowy. Nie stwarzał barier, nie wywyższał się. Był koleżeński, opiekuńczy wobec lekarzy, pielęgniarek, salowych i oczywiście pacjentów. To nieprawdopodobna osobowość. Był dla nas ogromnym autorytetem. Po prostu człowiekiem.
Po marcu 1968 r., gdy Żydzi masowo wyjeżdżali z Polski Marek Edelman został.
- Ktoś musi zostać - mówił. Zarazem jasno określając swój stosunek do Polski.
Przeczytaj wspomnienie o Marku Edelmanie.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień