Rok i cztery miesiące i zakaz lotów na trzy lata [szczegóły]
Po długim procesie Sąd Rejonowy w Słupsku nie miał wątpliwości, że Mark B. winny jest katastrofie statku powietrznego w Czystej.
Wczoraj słupski Sąd Rejonowy ogłosił nieprawomocny wyrok w sprawie 60-letniego Amerykanina Marka B., oskarżonego o spowodowanie katastrofy śmigłowca w Czystej. Oskarżony to emerytowany amerykański doświadczony pilot wojskowy spod Darłowa. Nie przyjechał do sądu na ogłoszeniu wyroku.
Amerykanin skazany został na karę roku i czterech miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na cztery lata. Sąd orzekł zakaz prowadzenia wszelkich pojazdów w ruchu powietrznym na trzy lata. Wymierzył mu także osiem tysięcy złotych kary grzywny, zasądził prawie 13,4 tysiąca złotych tytułem wydatków i tysiąc złotych opłaty sądowej. To kara za zdarzenie, do którego doszło 1 maja 2014 roku. W Czystej koło Smołdzina zgasły oba silniki śmigłowca Mi-2. Maszyna zaczęła spadać. Siedem osób, w tym dwoje dzieci, ocalało. Jedynie Dawid G. odniósł obrażenia trwające powyżej siedmiu dni. Sąd zgodził się z oskarżeniem słupskiej Prokuratury Rejonowej i uznał, że Mark B. umyślnie naruszył zasady bezpieczeństwa w ruchu powietrznym, powodując obrażenia u pasażera. Jednak sam wypadek spowodował nieumyślnie. Jako pilot bez wymaganych polskich licencji sterował niezdatnym do lotów śmigłowcem, z licznymi usterkami, nie przestrzegając przepisów dotyczących ruchu lotniczego, zajmując niewłaściwe miejsce pilotażu. Sąd nie miał wątpliwości, że śmigłowiec pilotował Mark B., a nie jak bronił się oskarżony, że był pasażerem i przejął ster dopiero w chwili zagrożenia. Doprowadził do autorotacji i w miarę szczęśliwego lądowania.
- Twierdzenie, że to oskarżony wszystkich uratował, jest linią obrony, żeby nie ponosić odpowiedzialności - uzasadniła sędzia Kamila Legowicz. - To on pilotował, a wpływ na wypadek miało to, że zajmował prawe miejsce i pozbawił się dostępu do dźwigni sterowania. Sąd nie stwierdził żadnych okoliczności wyłączających winę ani łagodzących.
Pilot Mark B. naruszył przepisy Kodeksu karnego oraz Prawa lotniczego
Przypomnijmy, że proces już raz zakończył się wiosną ubiegłego roku. Jednak sąd wznowił go, by zasięgnąć uzupełniającej opinii biegłego. Dwa tygodnie temu, podczas drugiego zakończenia w mowach końcowych prokurator Beata Borzemska zażądała półtora roku więzienia w zawieszeniu na pięć lat. Obrona - uniewinnienia.
Mark B. twierdził, że w czasie lotu był tylko pasażerem, a miejsce dowódcy zajmował właściciel śmigłowca Jan G. Gdy zgasły oba silniki, to Amerykanin doprowadził do autorotacji, wybierając miejsce przymusowego lądowania.
Z tą linią obrony nie zgodził się sąd. Natomiast za konsekwentne i stanowcze uznał zeznania Jana G.
Właściciel śmigłowca 68-letni Jan G. w odrębnym postępowaniu dobrowolnie poddał się karze pół roku więzienia w zawieszeniu na cztery lata za to, że był świadomy stanu technicznego maszyny, ale dopuścił do lotu, narażając tym samym pasażerów na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia. I obciążył Marka B.
- Najpierw jako świadek i podejrzany w swoim postępowaniu, a później, gdy był świadkiem w tym procesie, Jan G. jako pilota i dowódcę wskazywał Marka B. - uzasadniała sędzia Kamila Legowicz.
- Między tymi osobami nie było żadnego konfliktu. Relacja Jana G. jest wiarygodna. Sąd nie ma wątpliwości, że pilotem był Mark B. Chciał, żeby osoby korzystające z jego gościńca, miały dodatkową atrakcję. Nie sprawdził, czy śmigłowiec jest sprawny, choć zdaniem biegłego był zobowiązany do przeglądu i odstąpienia od lotu z powodu usterek. Nie posiadał też licencji. Gdy, jak zeznał Jan G., silniki nagle stanęły na wysokości 250 metrów, Mark B. próbował posadzić śmigłowiec nad dużą łąką. Dawid G. zeznał, że zaczęli spadać z wysokości stu metrów. Z relacji świadków nie można ustalić, na jakiej wysokości zgasły silniki. Jednak miejsce lądowania było przypadkowe, bo oskarżony miał mało czasu. Sąd zawiesił karę na podstawie przepisów karnych przed zmianami.