Rok pandemii. Polska nie zdała egzaminu ze wspólnoty i solidarności
We czwartek (4 marca) minął rok od dnia, w którym u 66-letniego Mieczysława Opałki zdiagnozowano pierwszy przypadek koronawirusa w Polsce. Część z nas wpadła wtedy w panikę, inni pukali się w głowę, przypominając o SARS, MERS, ptasiej i świńskiej grypie oraz o Eboli, którymi straszono nas przed laty, a o których już prawie nie pamiętamy. Dziś, po roku spędzonym w towarzystwie COVID-19 wiemy już, że wirus wcale nie musi mieć siły czarnej ospy i mordować milionów ludzi, by uświadomić nam, jak delikatny jest porządek na Ziemi. I w Polsce.
Gdyby ktoś na początku 2020 roku wsiadł w kapsułę czasu i przeniósł się do obecnej rzeczywistości, przeżyłby szok. Wszędzie ludzie w maskach, zupełny brak turystów nawet w tak atrakcyjnych ośrodkach jak Kraków, wymarłe szkoły i uczelnie, ludzie pracujący z domów, opustoszałe galerie handlowe, które po zniesieniu lockdownu wciąż nie mogą dojść do siebie i nawet szokujące promocje nie są w stanie przyciągnąć do nich tłumów. Żyjemy dziś zupełnie inaczej niż przed pandemią i nie wydaje się, byśmy w ogóle mogli kiedyś wrócić do rozbuchanego konsumpcjonizmu, z którego wcześniej w ogóle nie zdawaliśmy sobie sprawy. W naszym życiu zagościły na stałe lęk i niepewność oraz rosnący brak wiary w to, że polskie władze cokolwiek są w stanie sprawnie kontrolować. Ale najgorsze jest chyba poczucie samotności, które szczególnie zdemolowało życie dwóch grup społecznych: seniorów oraz dzieci i młodzieży.
Uczniowie zamknięci w więzieniu
Skupmy się na tych najmłodszych, bo trauma, jakiej doświadczają dzisiaj, będzie miała ogromne konsekwencje dla przyszłości Polski, choć wielu dorosłych wciąż to zagrożenie lekceważy twierdząc, że pandemia to „małe miki” w porównaniu z wojną, komuną czy stanem wojennym. Fakt, zwłaszcza porównania z losem pokolenia, które przeżyło najazd niemiecki i sowiecki - mogą wydawać się nie na miejscu. Jeśli jednak przyjrzeć się problemowi uważniej, widać coś zupełnie innego. Dzieciństwo i młodość, czyli czas, który większość z nas wspomina jako okres radości, zabawy oraz tak ważnych dla rozwoju człowieka inicjacji - został naszym dzieciom w części odebrany. Młodzież, która i tak w ostatnich latach miała problem z nawiązywaniem kontaktów społecznych, bo zamieniła w dużej mierze życie w realu na życie wirtualne - dziś zmaga się z jeszcze większą traumą, której nawet nie jest sobie w stanie w pełni uświadomić. Czas, kiedy ludzie powinni dojrzewać, nawiązywać dziesiątki nowych znajomości, walczyć o miejsce w „stadzie”, przeżywać pierwsze miłosne uniesienia - został młodzieży odebrany. Obowiązuje zakaz zgromadzeń, kawiarnie i puby są zamknięte, twarze kryją się za maskami. Zdecydowana większość kontaktów społecznych sprowadza się do rodziny (nie zawsze szczęśliwej) oraz do zdalnych zajęć w szkole, które stały się parodią nauczania. Zamknięci w mieszkaniach uczniowie stali się ofiarą naprędce przygotowanego eksperymentu, którego głównym elementem jest zarzucanie ich tonami zadań i zupełnym odpuszczeniem wychowawczego charakteru szkoły, która po domu rodzinnym jest najważniejszym środowiskiem kształtującym człowieka. W efekcie wśród nastolatków rośnie gwałtownie fala nerwic i depresji oraz coraz większego poczucia bezsensu życia. Bo też jak znaleźć sens w świecie, który sprowadza się do stłoczenia na małej przestrzeni wraz ze „starymi”, od których nie można się choćby na kilka godzin odizolować w gronie rówieśników, a zamiast prawdziwych emocji mamy co najwyżej ekwiwalent w postaci kompulsywnego oglądania amerykańskich seriali - coraz częściej kreujących świat mający niewiele wspólnego z rzeczywistością i wtłaczający w głowy młodzieży wzorce, których nie ma jak zweryfikować, jeśli nie żyje się prawdziwym życiem. Nie chcę być złym prorokiem, ale sądzę, że to, co dziś dzieje się z polskimi dziećmi - prawdziwe konsekwencje ukaże nam dopiero za jakiś czas, gdy ludzie ci zaczną zakładać własne rodziny. O ile w ogóle będą mieli na to jakąkolwiek ochotę, pomni tego, co ujrzeli we własnych domach patrząc na miotających się i przerażonych konsekwencjami pandemii rodziców.
Pewnie byłoby łatwiej zmierzyć się nam wszystkim z tym problemem, gdyby nie fakt, że żyjemy w dysfunkcyjnym państwie, którego społeczeństwo zostało w brutalny sposób rozerwane przez pozbawionych wyobraźni polskich polityków, dla których zasada „dziel i rządź” okazała się ważniejsza niż jakakolwiek wspólnota, tak przecież potrzebna w czasach zarazy i wszechobecnego lęku. Władza skupiona na rządzeniu za pomocą propagandy telewizyjnej i socjotechniki - nie znalazła czasu, by zając się naszymi dziećmi i zapewnić im pomoc psychologiczną oraz choćby spróbować wyciągnąć szkołę z więzienia dat, definicji, całego tego śmietnika niepotrzebnych informacji, które na nic się w przyszłości nie przydadzą, a tylko pogłębiają w młodzieży poczucie absurdu egzystencji.
Kryzys wspólnoty narodowej
Zamiast realnego wsparcia, otrzymaliśmy w ostatnim roku ze strony rządzących stek kłamstw i sprzecznych decyzji. Kiedy jesienią cały system ochrony zdrowia stał na skraju załamania, rząd raczył nas idiotycznymi decyzjami o tworzeniu polowych szpitali, które - tak jak Stadion Narodowy - generowały gigantyczne koszty, ale nie leczyły prawie żadnych pacjentów. Kiedy wcześniej, na początku lata, liczba zachorowań znacznie spadła, nie wykorzystano tego czasu na opracowanie sensownej strategii na przyszłość, ale ustami premiera Mateusza Morawieckiego ogłoszono w zasadzie koniec pandemii, a potem cynicznie postanowiono wysłać do urn wyborczych najbardziej narażonych na koronawirusa ludzi - emerytów. Wszystko po to, by utrzymać się u władzy. Skończyło się to kompromitującą klęską i zmarnowaniem dziesiątek milionów złotych na pseudowybory, organizowane z oślim uporem rękami ministra Jacka Sasina i dysfunkcyjnej od lat Poczty Polskiej.
Przy okazji okazało się, że także opozycja - słusznie piętnująca nieudolne poczynania władzy oraz zamieszanie najważniejszych urzędników ministerstwa zdrowia w afery z kontraktami na sprzęt medyczny - pewnego pięknego dnia weszła w sojusz z władzą. Ale nie dla dobra polskich pacjentów w ramach jakiegoś konsensusu w kwestii ochrony zdrowia, ale podczas tajnej wakacyjnej akcji przyznania posłom, ministrom i prezydentowi grubych podwyżek. Stało się to w czasie, gdy inne rządy obniżały sobie pensje, a wielu Polaków traciło pracę lub część zarobków. Polacy otrzymali wtedy dowód, że dla dużej części naszej klasy politycznej własne „koryto” jest dużo ważniejsze niż wspólnota narodowa.
Mówiąc o wspólnocie, warto na chwilę zatrzymać się przy tych, którzy od roku stoją na pierwszej linii frontu walki z pandemią: lekarzach, ratownikach medycznych, pielęgniarkach. Zaraza obnażyła do dna trwający od wielu lat kryzys ochrony zdrowia, czego najlepszym dowodem okazało się masowe likwidowanie oddziałów zakaźnych z powodów ekonomicznych, co omal nie skończyło się tragedią w październiku, kiedy do Polski zawitała druga fala pandemii. Dyr. Szpitala Żeromskiego w Krakowie, dr Jerzy Friediger, użył wtedy ciekawego porównania. - W Polsce przez lata likwidowano oddziały zakaźne, bo nie było epidemii. Czy wyobraża pan sobie, że ktoś likwiduje straż pożarną, bo gdzieś od dawna nie wybuchł pożar? - pytał. Ostatecznie system się nie załamał tylko dzięki poświęceniu wielu ludzi dobrej woli. Ale jednocześnie doszło do wbicia klina pomiędzy samych lekarzy. Stało się tak, gdy ci, którzy z narażeniem zdrowia ratowali życie tysiącom Polaków, zorientowali się, że w tym samym czasie duża część ich koleżanek i kolegów po fachu funduje sobie częściowo wakacje i nawet w okresach przymierania pandemii nie ma ochoty wracać do gabinetów, nadużywając teleporad, co ma obecnie dramatyczny wpływ na stan zdrowia Polaków, miesiącami źle diagnozowanych w wielu ciężkich schorzeniach.
Kultura umiera na naszych oczach
Wystawionym na opisane powyżej zjawiska Polakom trudno było znaleźć odskocznię od gnębiących ich myśli. Zamknięto hotele, restauracje, gabinety fryzjerskie, a nawet w pewnym momencie lasy - co z dzisiejszej perspektywy wydaje się skrajnym idiotyzmem, przy którym rządzący upierali się całymi tygodniami. Zamknięto też kina, teatry, galerie i muzea, gdzie przecież zazwyczaj nie gromadzą się tłumy. To ostatnie zjawisko również będzie miało trwałe konsekwencje dla przyszłości naszego społeczeństwa. Uczono nas przecież już w szkole podstawowej, że istotą polskości zawsze był język i nasza kultura, która nigdy nie dała się zniszczyć okupującym nasz kraj silniejszym nacjom. Po roku pandemii, na co niby zwraca się uwagę, ale jakoś nie w kręgach władzy - polska kultura znajduje się w fazie rozkładu. Postawa rządu Zjednoczonej Prawicy nie jest zaskakująca. Ludzie kultury to w zdecydowanej większości osoby nieprzyjazne PiS-owi, więc nie mogą liczyć na systemową pomoc finansową. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich, polscy celebryci mają się nie najgorzej (nawet ci antypisowcy jak Krystyna Janda, która była „rozgoryczona” pomocą w wysokości 1,8 mln zł na swój teatr), jednak tysiące innych artystów przeszło gwałtowny proces pauperyzacji i niejednokrotnie musiało podjąć pracę marnującą ich talenty. Jednocześnie wszyscy oni mają świadomość, jak zadbano o podobnych im ludzi choćby w Niemczech, tak nielubianych przez nasz rząd. Dziś widać wyraźnie, że dla ministra kultury i szefa państwowej telewizji liczą się przede wszystkim projekty patriotyczne na poziomie szkolnych akademii z czasów PRL oraz występy Zenka Martyniuka, kreowanego na ikonę polskiej kultury w TVP. Jak się do tego doda różnice w pomocy finansowej dla samorządów przychylnych władzy oraz tych wrażych, pryskają naiwne złudzenia, że w niebezpiecznych czasach władza jest w stanie wznieść się ponad doraźne interesy i spojrzeć szerzej na rzeczywistość. Mało tego, korzystając z zamknięcia postanowiono przepchnąć prawo jeszcze bardziej osłabiające wspólnotę Polaków, zaostrzając przepisy antyaborcyjne rękami urzędu mającego stać na straży konstytucji.
Jakkolwiek premier próbowałby czarować rzeczywistość, trudno o inną opinię niż ta, że nasz kraj nie zdał egzaminu w tej trudnej dziejowej chwili. I tylko należy się modlić, by nieuchronna w przyszłości kolejna pandemia, nie okazała się groźniejsza od obecnej. We współczesnym zglobalizowanym świecie transport śmiercionośnych bakterii i wirusów jest tak szybki, że tylko naprawdę dobrze zorganizowane narody są w stanie zapobiec tragedii. Niestety, Polacy do tego grona nie należą.