Samotnik, podróżnik, człowiek - legenda. Romuald Koperski ma także sporo wspólnego z regionem kołobrzeskim.
Tylko na trzy lata odpuścił Pan oceanicznym wyzwaniom.
Ale, co najważniejsze, Pacyfiku nie odpuściłem. Wyprawa przez Atlantyk była szeroko rozumianym treningiem przed kolejną próbą.
Da się jakoś porównać te akweny?
Nie da się. Pacyfik to Atlantyk razy dwa. Myślę o wiatrach, które na Pacyfiku są nieprzewidywalne, o zafalowaniach i przede wszystkim wielkości. Pacyfik to obszar, w którym mieszczą się wszystkie oceany świata.
Ale i Atlantyk nie był dla Pana zbyt łaskawy. Na 77 dni wyprawy, aż 40 było sztormowych.
Na Pacyfiku nie ma wiatrów stałych. Wyże kręcą się w prawo, niże w lewo i takie kręcące się masy powietrza powodują wiatr. Jeśli się człowiek znajdzie w nieodpowiednim miejscu, płynie wstecz i włożony wysiłek idzie na marne. Na Atlantyku miałem mniej więcej stałe wiatry, pomagające utrzymać kierunek. Płynąłem trasą Kolumba, a pamiętajmy, że w jego czasach pływano tylko z wiatrem. Tu sztorm był po prostu sztormem. Dla takiej łupinki jak PIANISTA wcale nie był taki straszny. Pokonywałem miliony fal. Miałem więc doświadczenie w odczytywaniu, jaką niespodziankę niesie każda kolejna. Po jakimś czasie wiedziałem, która fala ma moc, która ma energię, a która może być groźna. Te ogromne były znacznie łagodniejsze niż te krótkie, krzyżujące się z prądami.
Łódka dwukrotnie się wywróciła.
W warunkach spokojnej wody wstałaby sama. Ale przewrócona na bok, jak było w tym przypadku, z każdą kolejną falą nabierała wody. Musiałem się z niej wydostać, odwrócić ją, wylać wodę…
Czuł Pan wtedy śmiertelne zagrożenie?
Nie. Aż tak nie. Myślę, że w takiej sytuacji nie myśli się w ten sposób. Wtedy po prostu się działa. Jestem koło lodzi, która znajduje się nie w tej sytuacji co powinna, ale jednak jest na wodzie. Na dno nie pójdzie.
Ale przyznał Pan, że fizycznie też Pan kilka razy ucierpiał.
Tak, ale jeżeli boso wybiega się na pokład zalany wodą, każdy się pośliźnie. W łazience też, nie trzeba do tego łódki.
Tylko, że Pan jest tam na oceanie sam...
No tak, do tego jest noc, czarno. Niczego nie widać. Ani wody, ani nieba.
W pewnym momencie można mieć dosyć. Miał Pan kryzysy?
W czasie takiej wyprawy najtrudniejsza jest walka z własną psychiką. Ale po 10 dniach sztormu, gdy wszystko jest już mokre, łódka nieprzerwanie przypomina bujaną klatkę w wesołym miasteczku, gdy jedyna schronienie to kajuta o szerokości 80 cm i długości 2 metrów, gdy przez tyle dni nie można choćby wody zagotować, albo ukroić chleba nie ryzykując zranienia, można mieć dosyć. I zdarzało mi się naprawdę mieć tego wszystkiego dosyć.
Co pomagało? Rozmowa przez telefon satelitarny?
Niestety, to nie telefon komórkowy. W sytuacji nagłej nie można go nawet uruchomić, bo trzeba wyjąć antenę, skierować na południe, znaleźć satelitę, utrzymać go - co przy silnym falowaniu wcale nie jest łatwe - i dopiero wtedy nawiązać łączność. I to przeważnie sms-ową. Potrzeba więc spokoju. Tylko że to i tak nic nie da, bo nikt nie przyjdzie mi prędko z pomocą. Najbliższy statek jest 300 albo 500 km dalej, a znalezienie mnie w tym bezmiarze oceanu, nawet przez kogoś, kto zna moją pozycję, byłoby trudne. Taka łupinka jest jak korek od butelki rzucony na jezioro - proszę go znaleźć. Telefon jest więc ostatnią rzeczą, za którą się chwyta w sytuacji nagłej. Zamiast niego bierze się wiadro, żeby wylać wodę, przekłada sprzęt na drugą stronę, żeby łódka była równo obciążona, pilnuje się steru, żeby był ustawiony z wiatrem, a w końcu ogarnia resztę, z wiązaniem wszystkich przemieszczających się przedmiotów włącznie. Oczywiście, że to niełatwe, ale gdy człowiek jest sam, działa najskuteczniej. Najgorzej gdy jest kilka osób i jeszcze ktoś doradza.
Pod koniec grudnia zabrakło Panu jedzenia?
Zabrałem go za mało, liczyłem, że jakoś to będzie. I było. Pozostało mi łowienie ryb i jedzenie sushi, bo wilgoć załatwiła metalowe dysze w kuchence. Nic dziwnego, że wróciłem 20 kilogramów lżejszy.
Był Pan już w tylu niebezpiecznych sytuacjach i zawsze na szczęście wychodził z opresji cało. To rzeczywiście szczęście, czy coś, co Pan w sobie wypracował?
Przede wszystkim to drugie. Szczęście zależy od tego, jakie są nasze myśli. Jeśli są pozytywne, podświadomość tworzy nam pozytywne sytuacje i wszystko się układa. Negatywne myśli, zwątpienie, przyciągają to, co złe. Nie należy się bać, bo człowiekowi zawsze przytrafia się właśnie to, czego się boi. Wiedzieli to już starożytni filozofowie. A my o tym zapominamy, karmieni medialną papką na temat tego co jeść, który lek jest dobry, o której godzinie iść spać, na jakiej poduszce się położyć itd. Żal mi ludzi, którzy chłoną to wszystko i żyją jak lunatycy. Ja nigdy nie dopuszczałem myśli, że mogę zachorować i nigdy nie chorowałem. W całym naszym życiu, także tam na oceanie, decydujący głos ma psychika. Żaden 30 - latek, który nie ma życiowego doświadczenia i nie wie co życiem kieruje, choćby był najbardziej umięśniony, na oceanie nie dałby rady.
Powinien Pan do swoich wielu umiejętności dołożyć psychoterapię i koniecznie ją praktykować.
(śmiech) Też o tym myślałem. To, o czym teraz mówimy, znajdzie się również w książce, którą właśnie piszę.
Kiedy wraca Pan na Pacyfik?
Ta data musi przyjść sama. To, co przeżyłem wtedy i teraz na Atlantyku, dało mi niebywałe doświadczenie. Wiem, że kolejny Pacyfik będzie wyglądał zupełnie inaczej niż pierwsza wyprawa.
To prawda, że Romuald Koperski myśli też o remoncie samolotu, którym obleci świat dookoła?
Jestem też pilotem, a kto czerpie z życia pełną garścią, zawsze coś sobie planuje. Chcę wyremontować stary samolot An- 2, wymaluję go i polecę.
Nim Pan poleci, zafunduje nam Pan kolejne rekordowe granie, prawda? Tym razem z Charlesem Brunnerem, Pana konkurentem w biciu rekordu Guinnesa w najdłuższym koncercie fortepianowym.
To prawda. On grał 101 godzin, ja 103. Wcześniej on zagrał 50 godzin, ja tyle samo. Okazało się, że nasze życiorysy w wielu miejscach są zbieżne. Jest jak mój brat, tylko z innej matki. Ludzie pozytywnie zakręceni widzą świat trochę inaczej. Oni wiedzą, że wszystko jest ulotne, że liczy się uśmiech, przyjaźń. Po co więc bić kolejne rekordy między sobą? We dwójkę stanowimy poważną armię, której nikt nie zagrozi. Zagramy najdłuższy koncert razem. Może jeszcze w tym, albo na początku przyszłego roku? Zobaczymy.
Romuald Koperski
* „Dnia 16.01.2017 r. o godz. 19:10 UTC Romuald Koperski na łodzi wiosłowej PIANISTA dopłynął do brzegu wyspy Tobago, port Scarborough” - komunikat tej treści pojawił się na stronie internetowej znanego trójmiejskiego podróżnika, przewodnika po Syberii, pisarza, dziennikarza, pianisty, zawodowego kierowcy i pilota, którego zapierające dech w piersi przygody śledzą tysiące fanów na całym świecie.
* W połowie stycznia, po 77 dniach rejsu, zakończyła się jego wyprawa przez Atlantyk.
* Płynął samotnie, łodzią wiosłową PIANISTA.
* Ostatnią wyprawą Romuald Koperski, po 3- letniej przerwie, wrócił na wielką wodę. W 2013 r. podjął gigantyczne wyzwanie - podbój Pacyfiku. Chciał w pokonać PIANISTĄ ok. 12 tys. km. Dał sobie na to ok. 180 dni. 16 dnia zrezygnował - jego plany pokrzyżowała fatalna pogoda.