Rosjanie zdobyli miasto opuszczonych domów
W styczniu 1945 roku z Opola musiało uciekać przed Armią Czerwoną blisko 60 tysięcy osób. Reiner Sachse był jedną z nich.
Miał wówczas zaledwie pięć lat, a po latach wspominał, jak mama z babcią długo naradzały się w pokoju stołowym nad tym, co zabrać ze sobą. Pokój – z powodu groźby nalotów – miał zaciemnione okna i w pośpiechu pakowano w nim potem do walizek i plecaków najpotrzebniejsze rzeczy. Liczono jednak na to, że zamieszanie nie potrwa długo i niebawem znów będzie można wrócić do domu.
Jego właścicielem był Max Sachse, który w Oppeln prowadził zakład metalowy i ślusarski w pobliżu dworca głównego. Zakład świadczył usługi na rzecz wojska – budowano w nim m.in. hangary dla samolotów – i dlatego ojciec Reinera brał udział w wojnie tylko na początku oraz na końcu, gdy do Wehrmachtu wcielano już niemal wszystkich.
– Mama i babcia, która z nami mieszkała, dbały o to, aby nie docierały do mnie żadne złe wiadomości – wspominał po latach Reiner Sachse w książce „Nikt już nie oczekiwał litości” Ulricha Völkleina. – Prawdopodobnie były zaślepione propagandą albo też nie chciały zrozumieć, mimo że najmłodszy brat mojej matki zginął na początku wojny w Polsce. Może też dlatego, że Opole prawie do końca wojny nie było bombardowane? Mimo to ojciec przygotował w piwnicy pomieszczenie, podparte balami, do którego mieliśmy schodzić na wypadek nalotów.
16 stycznia front był już jednak na tyle blisko Opola, że zarządzono ewakuację miasta, a 5-letni Reiner też dostał do niesienia mały plecak. Z pakowania zapamiętał dwie rzeczy: babcia wzięła ze sobą srebrne sztućce, z kolei w jego plecaku zmieścił się domek z piernika, którym potem żywił się po drodze. Podróż, po której już nigdy do Opola nie wrócił, zaczęła się na dworcu głównym 17 stycznia. Pociąg, którym rodzina Sachse jechała do ciotki w obecnej Bielawie – był przepełniony nie tylko kobietami z dziećmi, ale także rannymi żołnierzami. Po kilku dniach okazało się, że w dolnośląskiej Bielawie też nie jest bezpiecznie. Dlatego Sachsowie pojechali aż do Drezna, gdzie też mieszkała ich rodzina. Ale i tam nie zatrzymali się na długo, bo miasto było pełne uchodźców.
Skierowano ich do Gröditz i być może to uratowało opolanom życie. W nocy z 13 na 14 lutego amerykańskie i angielskie samoloty przeprowadziły potężny nalot dywanowy na Drezno. Następne miesiące dla uchodźców nie były łatwe. Tułali się z miejsca na miejsce, a właściciele domów, gdzie ich kwaterowano, nie byli z tego powodu zadowoleni. Ostatecznie rodzina Sachsów osiadła w mieście Heilbronn na południu Niemiec.
Podobnie potoczyły się losy większości dawnych mieszkańców Opola. Gdy 24 stycznia 1945 roku do prawobrzeżnej części miasta wkroczyli Rosjanie, znaleźli się w opuszczonym mieście. Jak szacował profesor Damian Tomczyk, podczas ewakuacji trwającej od 17 do 20 stycznia z Opola wyjechało lub wyszło około 59 tysięcy osób, a na miejscu pozostało nie więcej niż 600 mieszkańców. Ludzi wywożono specjalnymi pociągami i autobusami, ale część szła pieszo, zabierając ze sobą wózki dziecięce czy sanki, na których wieziono najcenniejsze rzeczy.
Wielu uciekinierów zamarzło lub zginęło podczas ucieczki, były też przypadki samobójstw. Na Zachód popędzono także więźniów z obozów pracy przymusowej.
Przed ewakuacją uchylili się natomiast w sporej części mieszkańcy dzielnicy Zakrzów. Doszło tam do gwałtów i morderstw, a nierzadko pijani czerwonoarmiści brali straszny odwet za zbrodnie Niemców na Wschodzie.