Rosji zależy na utrzymaniu kryzysu na Ukrainie
Konflikt na Ukrainie będzie trwał tak długo, jak Rosja będzie miała w tym interes - twierdzi dr Jakub Olchowski z Wydziału Politologii UMCS. Z ekspertem rozmawiamy też o mitach, którymi żyje polska polityka.
Luty był gorącym miesiącem dla Ukraińców. W trwającym od 2014 r. konflikcie między naszym wschodnim sąsiadem a prorosyjskimi separatystami po raz kolejny doszło do zerwania zawieszenia broni. Mocno ucierpiała zwłaszcza Awdijiwka, miasto w okolicy Doniecka, która została zbombardowana przez separatystów. Są zabici i ranni…
To nie jest tak, że to wydarzyło się nagle. Że to zerwanie zawieszenia broni nastąpiło znienacka, nie ma też w istocie znaczenia, która strona jest „bardziej winna”. A to dlatego, że całe zawieszenie broni wynikające z porozumienia mińskiego jest de facto fikcją.
Oczywiście, strony wzajemnie oskarżają się o łamanie jego warunków, ale tam strzelanina trwa właściwie bez przerwy. Rzeczywiście to, co się wydarzyło w Awdijiwce było nieco bardziej poważne, ale powtórzmy: całe zawieszenie broni to fikcja.
Zamiast robić politykę zagraniczną mamy mitologię i to jest widoczne w przypadku Ukrainy
Kto za tym stoi?
Łatwo odpowiemy na to pytanie, jeśli zastanowimy się, komu jest na rękę, żeby ten obszar był zdestabilizowany. Z pewnością nie jest to korzystne dla Ukrainy, która wolałaby spokój w swoich granicach. Świat zachodni też patrzyłby przychylniej na to państwo, chętniej pomagałby mu finansowo, gdyby tam był spokój. Tam spokoju nie ma, dlatego, że na tym zależy Rosji. Zależność separatystów wobec Rosji widać choćby śledząc losy ich przywódców, którzy giną w podejrzanych okolicznościach.
Giną zaś najprawdopodobniej dlatego, że wymykają się spod kontroli Rosjan, więc trzeba ich usunąć i dać w ten sposób lekcję pokazową pozostałym, żeby nie „rozrabiali”. A tam nadal będzie niestabilnie - państwo, na którego obszarze lub w którego sąsiedztwie toczy się konflikt, zawsze jest niestabilne. Ponadto, z punktu widzenia Zachodu Ukraina nigdy nie była specjalnie ważna. Jest o tyle istotna, o ile jest funkcją stosunków rosyjsko-zachodnich. Niestety, z punktu widzenia Ukraińców, czynnikiem, który destabilizuje Donbas, a co za tym idzie całą Ukrainę, są działania Rosji. I ta sytuacja będzie niestabilna tak długo, jak długo Rosja będzie miała w tym swój interes.
Przez Ukrainę biegnie linia frontu. Jednocześnie między Donbasem a resztą Ukrainy trwa wymiana handlowa. Na przykład, kopalnie ze wschodu kraju sprzedają na zachód węgiel, który zasila tamtejsze elektrownie. Blokada linii kolejowych była przyczyną ostatniego kryzysu energetycznego na Ukrainie. Niemniej te relacje gospodarcze się utrzymują. Czy to normalne na wojnie?
To nie jest nic nadzwyczajnego. Wojna wojną, ale interes interesem. To nie jest wojna totalna, wojna na wyniszczenie, bo to nie leży w niczyim interesie. Przypominam, że Ukraina dysponuje czterema elektrowniami jądrowymi. Paliwo nuklearne do tych elektrowni pochodzi z Rosji. Zużyte paliwo jest wywożone do Rosji. I to wszystko działa.
Z drugiej strony, rząd Ukrainy zapowiada ograniczenie tej współpracy. Ostatnio Kijów porozumiał się z rządem Australii w sprawie dostaw paliwa uranowego do swoich elektrowni. Do składowania odpadów planuje się wykorzystać także nieużywane składowiska w Czarnobylu.
Zapowiada, ale to są raczej zapowiedzi polityczne, nieco „na pokaz”. Napięcie utrzymuje się też w gospodarce. Ukraiński sektor energetyczny pada ofiarą ataków cybernetycznych. Więc z jednej strony jest handel, a z drugiej akty sabotażu i dywersji. Wojna ma wiele twarzy. Ale Rosji nie chodzi o to, żeby Ukrainę wymazać z powierzchni ziemi. Ukrainą mają rządzić ci, którzy będą się zachowywać tak, jak Rosja będzie tego chciała. Jak to osiągnąć? Nie poprzez inwazję. Gwardyjskie dywizje pancerne nie wjadą do Kijowa.
Ale na Krym wjechały.
Tak, ale to jest zupełnie inna skala. Czołgi rosyjskie nie wjadą do Kijowa, natomiast wpływ można wywierać inaczej i Rosja to doskonale wie, bo robi to od stuleci. Trzeba swoimi ludźmi obsadzić władze, a jest to tym łatwiejsze, im dłużej trwa destabilizacja, im bardziej ludzie są zirytowani. To do nas nie dociera aż tak bardzo, ale na Ukrainie podziały polityczne są ogromne. Niezadowolenie ludzi, ich niechęć w stosunku do elit politycznych, prezydenta, premiera, są olbrzymie. Nawet Nadia Sawczenko, która wróciła z niewoli rosyjskiej w glorii bohaterki, też już nie jest lubiana.
Coraz częściej pojawiają się głosy, że „coś jest nie tak” z historią jej uwolnienia. Zaczęto też komentować kwestie dotyczące jej wcześniejszego i obecnego życia prywatnego, służby w armii ukraińskiej - właściwie straciła już swój autorytet. Niesmacznie to wszystko wygląda i sytuacja wewnętrzna jest bardzo skomplikowana. Służy to Rosji. Im bardziej Ukraina jest zdestabilizowana politycznie, gospodarczo i społecznie, tym łatwiej będzie Rosji zainstalować swoich ludzi, którzy będą robili to, co będzie chciała. Rosja nie chce inkorporować Ukrainy, tak jak Krymu. Co więcej, nie ma takich planów nawet jeśli chodzi o Donbas. Dlaczego? Bo to się jej już nie opłaca. To jest obszar bardzo zniszczony, ekonomicznie i społecznie. Ale Rosji zależy, żeby to był obszar zdestabilizowany. A skoro tego chce, to będzie zabiegała, żeby to trwało jak najdłużej.
Czy mimo konfliktu jest szansa, żeby Ukraina weszła w struktury NATO i Unii Europejskiej?
Absolutnie nie. A to dlatego, że jest niestabilna. W gruncie rzeczy jest to państwo nieprzewidywalne. Nie chodzi tu o intencje, bo nie sposób spodziewać się po nim zwrotów politycznych czy wrogich działań. Natomiast nie wiemy, co się tam jeszcze może wydarzyć w kontekście konfliktu z Rosją. Dopóki Ukraina jest w stanie niestabilności, dopóty nie ma szans, żeby się instytucjonalnie zbliżyła z Zachodem. To jest na rękę Rosji. I znowu: wszystkie drogi prowadzą do Moskwy. Dlatego Ukraina będzie niestabilna.
Czy Rosja może powtórzyć model ukraiński w innych państwach naszego regionu?
Każde z tych państw jest inne. Państwa nadbałtyckie należą do UE i NATO. To jest zupełnie inny kaliber. Natomiast istnieje tam duża mniejszość rosyjska, która na Łotwie i w Estonii sięga 1/3 populacji. I to niewątpliwie może być wykorzystane i Rosja potrafi to robić. Z drugiej strony pamiętajmy, że Rosjanie, którzy tam mieszkają, owszem, kochają „matuszkę Rossiję” i się z nią identyfikują, ale są też obywatelami UE. A to daje wiele pożytecznych rzeczy, między innymi możliwość podróżowania bez paszportu, wiz i pracowania w różnych częściach Europy.
Oni się specjalnie nie palą, żeby przyłączać Rygę czy Tallin do Rosji. Polska jest w innej sytuacji. Jest większa, ma więcej ludności niż trzy państwa nadbałtyckie razem wzięte i także należy do UE i NATO, nigdy nie była republiką radziecką. Jednocześnie nie ma mniejszości rosyjskiej, która jest na Ukrainie i w państwach nadbałtyckich. Tutaj scenariusz ukraiński jest mało prawdopodobny.
Jest jeszcze Białoruś, której prawie 10 proc. obywateli czuje się Rosjanami.
Alaksandr Łukaszenka jest trochę przestraszony obrotem sytuacji i intensyfikuje działania, które prowadzi od ćwierć wieku. Stawia na dwa kierunki: dobrze żyć z Rosją i utrzymywać z nią bliskie związki, ale też uśmiecha się w stronę Zachodu. Zwłaszcza ostatnio widać, że Łukaszenka chce pokazać Zachodowi, że „my to nie Rosja”. Nie jest wykluczone, że spośród państw poradzieckich, Ukrainy, Gruzji i Białorusi, to właśnie ta ostatnia zostanie przyjęta jako pierwsza do struktur zachodnich.
Rzeczywiście na Białorusi możemy mówić o stabilizacji politycznej, gospodarczej i społecznej. A to dzięki silnej władzy centralnej.
Wszyscy biznesmeni, którzy prowadzą interesy na Wschodzie, powiedzą, że interesy lepiej prowadzić na Białorusi niż na Ukrainie. Tam jest po prostu stabilniej, bardziej przewidywalnie, nie ma aż takiej korupcji.
Jakie jest w tym wszystkim miejsce Polski? Co nasza dyplomacja zdziałała na Wschodzie przez ostatnie ćwierć wieku? Jaki pomysł mamy na nasze najbliższe sąsiedztwo?
Podstawowym problemem jest to, że my od początku III Rzeczpospolitej nie mamy polityki wschodniej. Natomiast jest dużo mitologii. Popularna jest idea Giedroycia, która pięknie brzmiała, ale w określonych czasach i rzeczywistości. Teraz to są bajki. Mamy też mit, lansowany przez część polityków, że Polska nie może prowadzić żadnej polityki bez UE. Kolejna legenda, popularny w innych kręgach mit „wstawania z kolan” głosi, że nie musimy się oglądać na nikogo i możemy robić, co chcemy. Tak też nie jest. Polityka zagraniczna to splot przeróżnych interesów wielu podmiotów. To wszystko trzeba rozumieć.
My nie potrafimy prowadzić realnej polityki wschodniej, co pokazują nasze ostatnie działania względem Białorusi. Zupełnie nie wiemy, jak wykorzystać to, że Białoruś szuka kontaktów z Zachodem, stara się liberalizować gospodarkę, tak jak to działo się w Polsce w latach 80., kiedy to miały miejsce tzw. „reformy Wilczka”. Białoruś właśnie przechodzi ten etap. Nie jesteśmy też w stanie wykorzystać tego, że tam mieszka kilkaset tysięcy Polaków. Za chwilę tamtejsza gospodarka może być dla nas otwarta, może być do podziału duży tort. Tylko jak zwykle kawałek ukroją sobie Niemcy, Francuzi i inni, a nie my. Bo my zamiast robić politykę zagraniczną, jak np. Niemcy, mamy wizje, koncepcje, mitologie i to jest też widoczne w przypadku kryzysu na Ukrainie. W grupie państw, które biorą udział w rozmowach na temat przyszłości Ukrainy, są Ukraina, Rosja, Niemcy i Francja. A gdzie jest Polska?
Państwo, które jest najbliższym sąsiadem Ukrainy i do tego nastawionym antyrosyjsko. Krajem, który bardzo długo głosił, że jest adwokatem Ukrainy na Zachodzie. Okazuje się, że na Ukrainie to niespecjalnie robi wrażenie, ale czy możemy za to winić tamtejsze elity polityczne? Nie. To dowodzi, że nie potrafiliśmy zbudować tam przekonania, że z nami trzeba i warto się trzymać. Po prostu niewiele zrobiliśmy w tym kierunku.