Ktoś wyłamał drzwi do mojego domu. Wchodzę, a w środku wszystko powywracane. Pudełeczko, do którego odkładałem grosz do grosza – puste. Znikła biżuteria żony. Nie ma biurka z laptopem, telewizora i masy innych rzeczy. Dzwonię na policję. Przyjeżdża piątka ponurych panów. Jeden zamyka mnie w pokoju, reszta… wynosi z mieszkania ocalałe sprzęty. Zanim odbiorą mi smartfona, widzę w serwisie TVP Info pasek: „Nie chciał płacić na służbę zdrowia, policjanci zarekwirowali mu czajnik i przekazali domowi dziecka. Młodzi Polacy wzruszeni ofiarną postawą funkcjonariuszy”.
Kochani Czytelnicy, ja wiem, że przeciętny Polak żyje dziś bardziej skutkami nadużycia pączków, a protestu mediów ma powyżej zmęczonych krzykiem uszu, ale z serca pragnę, byście zrozumieli, w jakiej sytuacji są dziś w Polsce dziennikarze i dlaczego jest to dla Was – nie tylko dla mnie – arcyważne. Mniej więcej na 9 w 10-stopniowej skali życia i śmierci.
Piszę dla Was od prawie 30 lat. Kiedy zaczynałem, ekonomiczne reguły były jasne: ja tworzę, a mój wydawca płaci mi za mozolne gromadzenie informacji (w tym niezbędne podróże), ich weryfikację, opracowywanie, wreszcie pisanie i redagowanie. Dostarcza mi niezbędnych narzędzi – kiedyś to była maszyna do pisania, dzisiaj laptop. Wykłada pieniądze na prawników, gdy ktoś mnie pozwie – a miałem w życiu kilkadziesiąt kosztownych procesów. Ot, ryzyko krytycznego dziennikarstwa. OK, ja te procesy – z gangsterami i ważnymi politykami, np. prezydentem Oświęcimia - po trzech-czterech latach powygrywałem, ale wpierw ktoś musiał stanąć za mną murem i mnie wspierać.
W zamian mój wydawca zarabiał na sprzedaży gazet zawierających m.in. moje teksty oraz na reklamach. Im lepiej piszę, im lepiej piszą moi koledzy z redakcji, tym więcej mamy czytelników. Im więcej czytelników, tym chętniej ludzie kupują u nas reklamy i tym wyższe wpływy z tego tytułu.
Wraz z rozwojem mediów internetowych, a zwłaszcza serwisów społecznościowych, ten model się posypał. Ludzie zaczęli się na serwisach wymieniać treściami, w tym moimi artykułami, nie płacąc za nie ani grosza. Ot, ktoś zrobił ksero, albo przekopiował tekst z naszej internetowej strony i wrzucił do sieci. Przedsiębiorczy internauci zauważyli, że jak się wrzuci dużo fajnych treści, to masa ludzi zagląda na taką stronę. A jak jest dużo ludzi, to można im prezentować reklamy – i zarabiać na tym.
Mniej więcej taki model biznesowy mają niezliczone media agregujące cudze treści, w tym największe na świecie serwisy społecznościowe. Mówiąc najprościej: koszą miliardy na reklamach umieszczanych obok treści, które stworzył ktoś inny. Np. Zbigniew Bartuś – za pieniądze swojego wydawcy. Mój wydawca nie ma z tego nic. Ja też nie mam nic. Powie ktoś: ależ w serwisach społecznościowych internauci tworzą dużo własnych treści. Pozwólcie, że to wyśmieję. Macie na myśli zdjęcia piesków i kotków? Albo selfie celebrytów? Bzdura. 99 procent wartościowych treści tworzą profesjonalni dziennikarze. Te treści są potem rozsyłane po serwisach. Nimi żyje internet.
Komentarze internautów? To w 99 procentach bezwartościowy chłam wrzucany przez frustratów, trolli i bezmózgich „wszystkowiedzących na każdy temat”. Owszem, jest wielu mądrych Czytelników, którzy mogliby napisać mądry komentarz, ale tego nie robią – bo po co brać udział w absurdalnej naparzance głupców i ignorantów.
Dziennikarstwo śledcze? Już sobie wyobrażam domorosłego blogera demaskującego aferę za czasów SLD, PO czy PiS... Nie, afery opisują i nagłaśniają dziennikarze niezależnych mediów. To oni się narażają, generują koszty pokrywane z kieszeni swoich wydawców. Ale gros zysków z reklam wygenerowanych przez zainteresowanie treściami stworzonymi przez tych dziennikarzy, trafia gdzie indziej: do globalnych cyfrowych gigantów. Mających swe siedziby bardzo daleko.
Co państwo polskie może im zrobić? Co może im zrobić nasza – odważna w starciu z szarym przedsiębiorcą – skarbówka? Ano tyle, ile Donald Trump, prezydent Stanów Zjednoczonych, najpotężniejszy człowiek w najpotężniejszym państwie globu, mógł zrobić Twitterowi i Facebookowi, gdy te skasowały mu serwisy. Czyli kompletnie nic.
To jest problem ogólnoświatowy, dlatego Unia Europejska od dłuższego czasu pracuje nad rozwiązaniami, które miałyby sprawić, że giganci zapłacą twórcom i ich pracodawcom. Równolegle trwają prace nad skutecznym mechanizmem opodatkowania takich koncernów – bo eksploatują one na potęgę infrastrukturę danego kraju, by zarobić miliardy, a płacą podatki na miarę telewizji kablowej w Pcimiu. Jeśli w ogóle jakieś.
Właśnie w takich realiach rząd PiS wyskakuje z pomysłem haraczu wymierzonego rzekomo w owych gigantów, a tak naprawdę - we mnie i mojego pracodawcę. Bo giganci przecież nie zapłacą nic, albo zapłacą grosze, a my – pośrodku kryzysu, który zmniejszył wpływy z reklam w mediach o 50 procent, uderzając w i tak już mizerne zarobki dziennikarzy – mamy oddać lichą kapotę i jeszcze skórę.
O ile giganci nas okradają, o tyle tutaj mamy do czynienia z rozbojem. Tym bardziej bulwersującym, że planowanym przez państwo, które winno nas chronić. PiS robi to pod płaszczykiem szczytnych, ale kłamliwych haseł. W celu utrzymania władzy i synekur przez partię popieraną przez 30 procent Polaków. Póki mogę, nazwę to wprost: działaniem antypolskim.