[ROZŁAM W PIS] Pękło. Scenariusze na przyszłość pisane są w logice konfliktu
- Obóz władzy nie dostrzega, że prezydenckie weta pozwoliły mu wyjść z twarzą z rozkręcającego się konfliktu - pisze Paweł Siennicki.
Jest połowa sierpnia 2010 roku. Skończyła się już kampania prezydencka, kampania w cieniu tragedii smoleńskiej. Smutna, przygnębiająca, przeplatana kolejnymi spekulacjami o przyczynach katastrofy. Codziennie na Krakowskim Przedmieściu dochodzi do iście gorszących scen. Przed Pałacem Prezydenckim stoi krzyż, ustawiony przez harcerzy kilka dni po katastrofie, gdy tłumy przychodziły żegnać Lecha Kaczyńskiego. Wystarczyło kilka miesięcy, żeby po tej atmosferze nic nie zostało. Każdego wieczoru przed krzyżem spotykają się zwolennicy pozostawienia go na stałe w tym miejscu, nazywani „obrońcami krzyża” i przeciwnicy, często chamscy, brutalni i pijani osiłkowie. Codziennie dochodzi do utarczek słownych, prawie co wieczór do przepychanek. Jesteśmy już po kampanii. Jarosławowi Kaczyńskiemu zwalił się na głowę cały świat. Nie dość, że stracił ukochanego brata, to walczył o życie ciężko chorującej mamy. W tym wszystkim prowadzenie kampanii było nadludzkim wysiłkiem. Kaczyński długo był nieobecny, zgodził się na strategię zaproponowaną przez Joannę Kluzik-Rostkowską i innych współpracowników nieżyjącego Lecha Kaczyńskiego. Chodziło o to, żeby w kampanii pokazać inną, umiarkowaną twarz prezesa PiS, nie angażować się w wojnę polsko-polską. Ale jest po wyborach, prezydentem jest Bronisław Komorowski. Kaczyński zmienia front. Sugeruje, że w Smoleńsku mogło dojść do zamachu, mówi „że blisko Katynia doszło do więcej niż katastrofy, więcej niż do nieszczęśliwego wypadku”. Angażuje się również w spór o krzyż, opowiadając się za jego pozostawieniem.
Cnotę straciliśmy, a rubla nie zarobiliśmy
Trwa posiedzenie klubu PiS, na którym Mariusz Błaszczak zostanie wybrany nowym przewodniczącym. To czysta formalność, znacznie ciekawsze jest wystąpienie socjologa dr. Tomasza Żukowskiego, który przedstawił partyjny sondaż zamówiony przez PiS. Porównanie obecnego poparcia PiS z rezultatami z prezydenckiej kampanii wyborczej. Okazuje się, że zmiana retoryki, powrót do tematu Smoleńska i sporu o krzyż w żaden sposób nie odbijają się na notowaniach PIS.
- Strategia z kampanii się nie sprawdziła. Cnotę straciliśmy, a rubla nie zarobiliśmy - komentuje to wystąpienie Jarosław Kaczyński. Co bardziej przenikliwi politycy wiedzą co znaczą te słowa. Prezes żałuje łagodnej retoryki, w której nie było Smoleńska. Ci którzy naprawdę znają prezesa wiedzą, że Jarosław Kaczyński czuje się jakby zdradził własne ideały. I nigdy więcej tego już nie zrobi, żadna kalkulacja polityczna nie wpłynie na taktykę i strategię polityczną, tam gdzie rzecz jego zdaniem dotyczy zasad i ideałów. Prezes jak w piosence Kazika, idzie już tylko prosto. Co jeśli tak samo postępuje w sprawie reformy sądownictwa? Nie bacząc na cenę, koszty polityczne, protesty społecznie nie kalkuluje?
To czyste psychologizowanie polityki, nieprawdaż? Owszem. Ktoś powie, że to wyciąganie wniosków z przeszłych i może mało znaczących zdarzeń. Być może. Kilkanaście miesięcy temu ukazała się książka Jarosława Kaczyńskiego „Porozumienie przeciw monowładzy. Z dziejów PC”. Wyśmiana i zaliczona do literatury faktu „z dziejów chrząszczy”. Wielki błąd. Książka opisuje zdarzenia z dzisiejszej perspektywy zamierzchłe, już nie istotne, ale stanowi klucz do zrozumienia Jarosława Kaczyńskiego. Polityka wiernego swoim sympatiom, przyjaźniom, żadna inna książka nie mówi tak wiele o nim samym. Warto ją czytać właśnie pod tym kątem. Zrozumienia polityka, który jak żaden inny, nie zdołał odcisnąć tak silnego znaku na ćwierćwieczu wolnej Polski. Budzącego skrajne emocje. Ale już na trwałe zapisanego w historii Polski. I wciąż jeszcze piszącego swoją historię. Historię w której szukamy przesłanek, kluczy do przewidzenia kolejnych zachowań. A jednym z nich jest konsekwencja.
Skoro popsychologizowaliśmy o Jarosławie Kaczyńskim dla równowagi spróbujmy opowiedzieć o Andrzeju Dudzie.
Adrian, dewastujący wizerunek prezydenta
I znów cofnijmy się o kilka lat. W grupie liderów politycznych PiS, rzecz jasna z Jarosławem Kaczyńskim na czele, ale również wspieranych przez sympatyzujących z nimi intelektualistów, toczy się dyskusja o tym kto ma być kandydatem partii w wyborach prezydenckich. Kto ma stanąć przeciwko Bronisławowi Komorowskiemu. Adam Michnik mówi: „Komorowski przegra wybory tylko, jeśli pijany przejedzie na pasach zakonnice w ciąży”. (W ramach pokuty za te słowa Michnik przyjmuje dziś zaproszenia nawet do Pcimia Dolnego, byleby móc zagrzewać do walki z PiS-em). Takie poczucie mają również liderzy PiS. Są przekonani, że ich kandydat, kimkolwiek by on nie był, zostanie znokautowany, stąd szybko upada pomysł wystawienia kandydatury Jarosława. Ale wybór jest trudny nie tylko z powodu niemal pewnej porażki. Wystawienie czynnego i znaczącego polityka będzie oznaczać swoiste namaszczenie go, wskazanie następcy Jarosława Kaczyńskiego. Stąd trzeba wybrać kogoś, kto przynajmniej wejdzie do drugiej tury, ale też nie będzie miał ani ambicji, ani możliwości zagrożenia w perspektywie co najmniej kilkunastu lat pozycji prezesa PiS.
W ścisłym finale znajdują się dwie kandydatury. Gładki, nie znaczący prawnik, europoseł Andrzej Duda i o dziewięć lat starszy senator Grzegorz Bierecki. Twórca potęgi SKOK-ów. Obaj zdawałoby się niewybieralni. Biereckiego tremowały występy publiczne, czerwienił się i zacinał. Andrzej Duda był znacznie bardziej medialny. W dodatku wydawał się być pewniejszy. W wielkiej polityce znalazł się dzięki Arkadiuszowi Mularczykowi, przyjacielowi Zbigniewa Ziobro. Polecił go ówczesnemu ministrowi Sprawiedliwości, który uczynił go swoim zastępcą w pierwszym rządzie PiS. Po przyspieszonych wyborach Andrzej Duda znalazł się w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Zbigniew Ziobro po przegranych wyborach parlamentarnych 2010 roku zaczął przygotowywać się do przewrotu pałacowego w PiS. Podgrzewany przez Jacka Kurskiego uwierzył, że jest w stanie przejąć partię, odsunąć Jarosława Kaczyńskiego. W grupie spiskowców był też Andrzej Duda. Ale według „ziobrystów” zdradził, uprzedził Nowogrodzką o planowanym puczu. To i nieustanne podkreślanie przez samego Andrzeja Dudę szacunku, przywiązania do świętej pamięci Lecha Kaczyńskimi przesądziły o nominacji. I Andrzej Duda, ku zaskoczeniu wszystkich został prezydentem.
Jakim?
W sferze publicznej wiemy, jakim. Najbardziej interesujące jest to, co na co dzień nie jest widoczne. Andrzej Duda naprawdę dużo jeździ po kraju, po małych miejscowościach. Cieszy się spotkaniami z ludźmi, pozuje przez długie godziny i robi sobie „selfie” z kolejnymi chętnymi. Jego ochrona z BOR-u wręcz go ubóstwia. Ale też w Pałacu Prezydenckim stworzony został „straszny dwór”. Współpracownicy Andrzeja Dudy nie zostawiali suchej nitki na panujących tam stosunkach. „Żrą się wszyscy, od sprzątaczki po ministrów” to najkrótsze streszczenie i podsumowanie. Trzonem jego kancelarii zostali przyjaciele z Krakowa i wskazani przez Jarosława Kaczyńskiego nominanci. Efekt był łatwy do przewidzenia. Pogłębiająca się frustracja.
Dzieła zniszczenia dopełnił serial „Ucho prezesa”. Każdy występujący w nim polityk był jakiś. Wielomiesięczna dysputa o ocieplaniu przez Roberta Górskiego wizerunku Jarosława Kaczyńskiego tylko ocieplała prezesa. Bo Jarosław Kaczyński dowcipnie odpowie przy okazji pytania o serial, że koty nie piją mleka, ukaże zwykłą, ludzką twarz. Sympatyczny w „Uchu” był nawet wierny do bólu Mariusz. Tylko czekający w korytarzu Adrian, był dla prezydenta dewastujący. Absolutnie dewastujący.
Komorowski nie schudł, Duda rzucił palenie
W PiS-ie długo nikt nie zauważył, że prezydent przygotowuje się do wyjścia z poczekalni gabinetu prezesa. W świecie w którym obowiązują przekazy partyjne, mówi się nowomową, nikt nie zauważył ruchów skrzydełek motyla. Bo Andrzej Duda przygotowywał się do „bryknięcia”. Rzucił palenie na początku roku. Nic nie znaczący fakt? Jeden z mądrych, byłych polityków, bliskich Donaldowi Tuskowi opowiada: Przed wyborami prezydenckimi, ale jak już zaczęło się walić, poszedłem do Komorowskiego i mówię mu: „Bronek, weź się za siebie. Po prostu schudnij. Ludzie zobaczą, że coś robisz, że masz siłę, będzie to widać co tydzień w telewizorze. Pokażesz siłę”. Bronek machnął ręką. Wtedy zrozumiałem, że on już przegrał.
Prezydent Duda zaczął coś robić. Zaczął przygotowywać zmiany w swojej kancelarii. Wszyscy skupili się na przejściu do zarządu PZU Małgorzaty Sadurskiej, ale znacznie ważniejsze było pozbawienie funkcji szefa gabinetu Adama Kwiatkowskiego. Ten przyjaciel prezydenta w zgodnej opinii ludzi Pałacu był ciamajdowatym safandułą. Zastąpił go Krzysztof Szczerski, odpowiadający za sprawy zagraniczne. W maju prezydent zaskoczył wszystkich, także prezesa Kaczyńskiego pomysłem przeprowadzenia referendum konstytucyjnego. To był jego autorski pomysł, do momentu ogłoszenia utrzymywany w tajemnicy. Ściągnął do Kancelarii Krzysztofa Łapińskiego, który w PIS-ie był marginalizowany, wypychany, niszczony. Łapiński tak jak ciężko pracował w dwóch kampaniach PiS-u, prezydenckiej i parlamentarnej, tchnął porządny impet w cały proces zmiany wizerunku prezydenta.
Bezpieka pisząca scenariusze kabaretów, czyli szukając wroga
Aż doszło do weta. Wtedy stało się naprawdę dla wszystkich jasne, że prezydent bryknął. W PiS-ie naprawdę szok i niedowierzanie. Nie udawane, autentyczne. Do ostatniej chwili główni politycy partii, łącznie z Jarosławem Kaczyńskim wierzyli, że ustawy o KRS i Sądzie Najwyższym zostaną skierowane do Trybunału Konstytucyjnego. A tu bach.
Wirusem od lat toczącym polską prawicę jest poszukiwanie wroga wewnętrznego we własnych szeregach. Zdrajców, agentów faktycznych i domniemanych. To również niejednokrotnie było powodem jej klęski. Teraz właśnie pojawił się kolejny przeciwnik we własnych szeregach. Andrzej Duda.
Ten sposób myślenia streszcza Jerzy Targalski, dziś publicysta, ale w przeszłości wiceprezes Polskiego Radia. Targalski wie: bezpieka zaczęła obserwację Andrzeja Dudy, kiedy tylko prezydent wygrał wybory, stworzyła portret psychologiczny. - Stwierdzono, że ma ego. Jest słaby. Grając na ego, można wywołać taką jego reakcję, jakiej sobie życzyli. Wtedy przystąpiono do realizacji serialu „Ucho prezesa” - tłumaczył prowadzącemu program w TV Republika. I nie jest wcale odosobniony w tym sposobie myślenia.
Zatem na stole leżą trzy scenariusze. Wszystkie są scenariuszami konfliktu między prezydentem, a jego politycznym zapleczem. Tylko o różnych konsekwencjach. Wojny totalnej, zimnej wojny i wojny pozycyjnej. Bo to, że coś pękło, coś się skończyło to jest pewne, co do tego nikt nie może mieć wątpliwości. Relacjami prezydenta z PiS-em będzie rządzić wyłącznie logika konfliktu. Pytanie w jakim stężeniu, z jakim natężeniem.
Trzy scenariusze
„Wojna totalna” to scenariusz najbardziej radykalny i najmniej prawdopodobny. Wystarczająco jednak realny, by o nim pisać. Zakłada on frontalne wystąpienie PiS przeciwko własnemu prezydentowi i wystawienie innego własnego kandydata na prezydenta. Przeciwko Dudzie, bądź skłonienie go do nie startowania w wyborach. Jest już dwójka potencjalnych kandydatów w wyborach. Premier Beata Szydło i wicepremier Mateusz Morawiecki. To scenariusz ocierający się o groteskę, jednak w polskiej polityce mieliśmy wystarczająco często do czynienia ze zdarzeniami operetkowymi, żeby przynajmniej takie rozwiązania rozważać. Bo czy ktokolwiek naprawdę zaledwie trzy lata temu mógł przypuszczać, że Bronisław Komorowski przegra prezydenturę?
W tym scenariuszu stanie się coś jeszcze. Prezydent Duda, jeśli oczywiście chciałby pozostać w polityce, musiałby podjąć rękawicę. Zawalczyć. Jak? Patronując stworzeniu nowego ugrupowania, takiego PiS-light. Nowej wersji PJN. Takie nadzieje w prezydencie pokładał Bartłomiej Sienkiewicz, polityk który wszak nie wypadł sroce spod ogona. Niegdyś wpływowy współpracownik Donalda Tuska. Stronników mógłby prezydent upatrywać w Jarosławie Gowinie. Szanse na stworzenie nowego bytu w tak silnie spolaryzowanej i podzielonej Polsce są jednak nikłe. Po prostu to są mrzonki. W tych czasach w kraju niuansowanie się na siłę środka, jest jeszcze mniej wykonalne, jeszcze mniej wyczekiwane niż w kilka lat temu, gdy ugrupowanie o nazwie Polska Jest Najważniejsza próbowało uszczknąć coś PiS i PO.
Drugi scenariusz to zimna wojna, ale lepiej opisuje to Ludwik Dorn, powołując się na koncepcję Sun Tzu, ze „Sztuki wojny”. To konflikt pełen podstępów i tworzenia złudzeń, wzajemne plany będą niweczone na etapie powstawania, a każda ze stron będzie próbowała wygrać wojnę, ale bez otwartego stawania w polu, bez wydawania bitwy. Co to znaczy w praktyce? Rząd raz czy drugi upokorzy prezydenta, nie pytając o opinie, czy pomijając, ten odwzajemni się nie wręczeniem wskazanym oficerom nominacji generalskich, albo nie powoła takiego czy innego ambasadora. Prezydent będzie spotykał się, a to z Jarosławem Gowinem, a to z Pawłem Kukizem. Będzie przykrość za przykrość, wrogi akt za wrogi akt.
I wreszcie trzeci scenariusz, łagodniejsza wersja drugiego. Wojna pozycyjna, sprowadzająca się do udawania, że każdemu jest dobrze tam gdzie jest, a od czasu stronnicy prezydenta, czy prezesa Jarosława Kaczyńskiego będą drażnić przeciwnika mniej lub bardziej subtelnymi ukłuciami, czy drażnieniem. Ale nikt nie będzie otwarcie deklarował wrogości. Najbardziej prawdopodobna jest realizacja scenariusza drugiego i trzeciego.
A zatem coś się skończyło.
PiS cnoty nie stracił. Prezydent rubla zarobił
W kraju pękło wiele hamulców. Dość przerażające jest, że wielu ludzi broniących w swoim przekonaniu demokracji sięgnęło po wzorce jakim posługiwała się nazistowska propaganda wobec przeciwników politycznych. Po odczłowieczanie przeciwnika. Te wszystkie używane w kampanii o sądy epitety świadczą o wejściu wojny polsko-polskiej w etap wrzenia. Jeszcze za to wszyscy zapłacimy bardzo słoną cenę. Opozycja zyskała nieprawdopodobne paliwo. Siłę sprawczą. Na ulice wyszli też ludzie, którzy nie odnajdywali się w tak silnym podziale na PiS i resztę świata. Po prostu tacy, którym leży na sercu dobro publiczne. Liderzy PiS nie mogą bagatelizować tego zjawiska.
W obozie władzy nastąpiła emancypacja prezydenta. Dotychczasowa struktura monolitu pękła bardzo wyraźnie. Teraz nic nie będzie już tak jak było. Ale też emocje przesłaniają trzeźwą ocenę tego co się wydarzyło. Paradoksalnie dzięki wetu Andrzeja Dudy, partia Jarosława Kaczyńskiego wyszła z twarzą z rozpędzającego się konfliktu. Jego dynamika mogła zepchnąć PiS do głębokiej defensywy, a tak protesty zostały wygaszone, ugrupowanie zachowało twarz wobec swojego radykalnego elektoratu. „Chcieliśmy dobrze, ale nam nie pozwolili” może mówić każdy działacz PiS. Rzecz jasna, sam prezydent na tym zyskał, przełamał swój dotychczasowy wizerunek. Można powiedzieć, że przegrana bitwa, ale dobra pozycja strategiczna utrzymana. Czyli nie najgorzej. Ale obóz władzy nie chce tego dostrzec.
Stan emocji dobrze opisuje pewien dowcip. Kaczyński i Duda zderzyli się jadąc samochodami, mieli stłuczkę. Wychodzą z samochodów, oglądają zniszczenia. Kaczyński wraca do auta, wyciąga flaszkę i mówi: Andrzej, to bez sensu, niech będzie tak jak kiedyś, pogódźmy się. I polewa po kieliszku. Duda wypija kieliszek i pyta prezesa: A ty nie pijesz? Nie - odpowiada Kaczyński. Czekam na policję.
Tylko, że to dość stary dowcip, przerobiony na użytek nowej sytuacji. Kiedyś opowiadał go Donald Tusk.