Rozmowy listopadowe. Nie sposób nie mówić o Wajdzie
Spotykamy się w „listopadowe dni” i nie sposób nie mówić o Wajdzie. Takie to jest świeże i bolesne. Ale choć smutno, to porozmawiajmy o jego kontakcie z aktorami. Specyficznym, wciągającym aktorów w jakąś magię. Co to było? Pamiętam, że graliście, jak w jakiejś gorączce...
Wajda miał genialną intuicję. W lot oceniał przydatność aktora i konieczność takiej, a nie innej sytuacji scenicznej. Jednym celnym zdaniem potrafił wszystko ustawić i porwać aktora.
Pamiętam Andrzeja na przykład przy „Nocy listopadowej”… Tam była strasznie duża obsada: bo było w sztuce mnóstwo epizodów i wątków, postaci, działań, generałów itd.
Ale jaka była wówczas moc Starego Teatru, że równolegle Konrad Swinarski robił „Wyzwolenie”, a my „Noc listopadową” z Wajdą. Jaki potężny musiał być zespół, jeśli mógł to wszystko wypełnić i obsłużyć dwa tak wielkie spektakle! Już nawet brakowało aktorów! My, asystenci, podpowiadaliśmy jakieś nazwiska i pamiętam, że w nocnej próbie, u Andrzeja w domu, gdy wpisał w porządek ostatni epizod, to powiedział: „Jurku, skończyłem reżyserię tej sztuki”.
Jak to - pytam - przecież jutro jest pierwsza próba! A Andrzej: „Najważniejsze jest dobrze obsadzić, bo to jest trzy czwarte sukcesu”.
Ja tę wielką naukę pojąłem dopiero wtedy, gdy sam zostałem reżyserem. Bo największe dylematy są, jak obsadzić? Potem już idzie!
Pamiętam anegdotę dotyczącą „Emigrantów” - powtarzałem tę anegdotę często, więc może i Czytelnicy ją znają, ale powtarzam, bo to jest prawdziwe odkrycie!
Otóż, żeby zacząć realizację spektaklu, czekaliśmy na Jurka Bińczyckiego chyba przez rok, bo on grał akurat w „Nocach i dniach”. A „Emigranci” to dwuosobowa sztuka.
Więc pytam: Andrzeju, nie można kogoś innego wziąć? „Nie, bo wy musicie zagrać razem - odpowiada Wajda. - Bo wiesz: pan Jerzy jest gruby i wysoki, lubi grać wolno - ty jesteś niski i krępy, lubisz grać szybko. Będziecie się wzajemnie drażnić. A o to w tej sztuce chodzi”.
I tak było rzeczywiście.
Bardzo to zapamiętałem. Do dziś jest tak, że w każdym filmie, w każdym spektaklu… nad tym właśnie głowię się najbardziej.
Filmowe doświadczenia z Andrzejem mam - jak już pisaliśmy - bardzo nikłe. Oprócz przeniesień telewizyjnych „Zbrodni i kary” i zwłaszcza „Nocy listopadowej” - który to „film”, muszę to powiedzieć, dzięki pracy mojego przyjaciela, operatora Edwarda Kłosińskiego był nawet bardziej efektowny niż w teatrze. Bo jeszcze genius loci się nałożył, wszak to były te miejsca! Królewskie Łazienki, uliczki Warszawy, te duchy, zjawy, które lepiej można było osiągnąć środkami telewizyjnymi niż w teatrze - to wszystko się liczyło.
Dlatego to było tak wielkie widowisko. I do dzisiaj jest to widowisko w kanonie lektur szkolnych.
A ze stricte filmowych rzeczy - mam tylko epizod w „Bez znieczulenia”, gdzie grałem adwokata i mówiłem zdanie bardzo aktualne do dziś. Znamy nawet polityka, który dokładnie to powinien powtarzać ludziom codziennie!
Pytał mnie w filmie Zbigniew Zapasiewicz: „No ale gdzie jest prawda?”. A ja: „Prawda to nie to, co jest, ale to, co mogę panu udowodnić”.
I to zdanie do dzisiaj mi dźwięczy. Ale jaką trzeba mieć intuicję, żeby odczuć ponadczasową siłę takiej zasady!
I jeszcze pamiętam, jak Wajda potrafił sam chłonąć i pamiętać odkrycia innych filmów.
Grałem główną rolę w filmie Kieślowskiego „Spokój”.
Nieszczęsny film, okaleczony, ocenzurowany, poszedł na półki, bo taki okazał się groźny dla władzy. Ale środowisko film obejrzało. A Andrzej, jak podejrzewam - nawet bardzo dokładnie!
To był film o murarzach. I o strajku. Wajda zobaczył inny styl, zobaczył, że są inni aktorzy, już nie romantyczni, jak Daniel z „Popiołów”, tylko jacyś robotnicy… przetłuszczone włosy, brzydcy - i zapamiętał!
Andrzej się natychmiast zorientował, że się zmieniają twarze, bo inne tematy wchodzą. I do „Człowieka z marmuru” bardzo potrzebne.
A ten słynny film Wajdy powstał w następnym roku! Klimat inny, twarze inne, bohaterowie inni.
Gdyby nie to dokumentalne przecież odkrycie Kieślowskiego, to skąd Wajda wziąłby Wiesia Wójcika, który grał epizod w filmie „Spokój”? A Michała Tarkowskiego z „Wodzireja”?
Andrzej docenił tę zmianę i ludzi, i spraw.
I napisał mi list po filmie „Spokój”. A jak dostałem taki list, oceniający - a byłem bardzo młodym człowiekiem, to był dopiero mój drugi film - to poczułem się tak dowartościowany, tak podniesiony na duchu, tak zainspirowany, że już nie musiałem czytać żadnej recenzji, bo ważne były tylko obserwacje i oceny Andrzeja Wajdy.
Notowała: Maria Malatyńska
"Straciliśmy kręgosłup środowiska artystycznego". Ostatnie pożegnanie Andrzeja Wajdy
Źródło: TVN24, X-News