Różne wspomnienia i różne przeżycia pierwszych godzin stanu wojennego
Godzina szósta rano, albo coś koło tego. O tej porze w niedzielę każdy normalny człowiek śpi. Nie śpię, dowiedziałem się o stanie wojennym.
Tyle lat minęło, a wspomnienia nad są żywe. Pracowałem wówczas w Krajowej Komisji Koordynacyjnej Pracowników Poligrafii NSZZ „S”, która mieściła się przy ul. Bogusława. Skoro świt pobiegłem tam mając nadzieję, że pojawi się ktoś bardziej ode mnie doświadczony i powie, co robić.
Wiedziałem tylko tyle, co powtarzał mi do znudzenia mec. Artur Frey z Biura Prawnego Międzyzakładowej Komisji Robotniczej: Gdyby doszło do najgorszego, należy przed wejściem SB zniszczyć jak najwięcej dokumentów.
Biuro miało dwa wejścia do dwóch przysposobionych na biura mieszkań. Oba z bramy. Chodziło mi po głowie, że SB wszystko widzi i zaraz mnie złapią. Nie zapalałem więc w bramie światła nerwowo szukając kluczy. Pojawił się jeden z kolegów. Weszliśmy do części, w której pracowaliśmy. Do pierwszej nie mieliśmy kluczy, tam urzędował cały zarząd komisji. Nie mogliśmy podjąć decyzji, czy czekać na przybycie przewodniczącego, Heńka Stodolnego lub mec. Romana Łyczywka, dużo bardziej doświadczonych od nas, czy samemu coś robić.
Postanowiliśmy w końcu zacząć niszczyć dokumenty. Tylko jak i które? Nie wiem, kto to wymyślił, ale zabraliśmy pod pachę pierwszą część tych naszym zdaniem istotnych, z nazwiskami i adresami i poszliśmy na ostatnie piętro kamienicy, aby je tam spalić. Czemu nie na podwórku? Baliśmy się, że ktoś o tym doniesie SB. Cud, że wówczas nie spaliliśmy kamienicy. Dym, mimo otworzenia okna, był tak gęsty, że zaczął spływać klatką w dół. Musieliśmy przestać i wymyślić coś lepszego.
W części zarządu nadal nikt się nie pojawiał. Wziąłem matrycę i szybko naszkicowałem prosty rysunek: szubienicę z napisem PZPR, linę z hakiem, a na niej zawieszoną Polskę z napisem PRL. Kolega poszedł do naszej drukarni znajdującej się na podwórzu i wydrukował plik odbitek, aby je później porozwieszać na klatkach schodowych.
Nie pamiętam, o której pojawili się funkcjonariusze SB, ale do naszej części nie weszli. Rozmawiała z nimi nasza prawniczka, pani Małgosia i niby niechcący nie poinformowała, że komisja ma jeszcze inne pomieszczenia. Dała nam tym samym ponad godzinę w czasu na wyniesienie na zewnątrz sporo istotnych papierów.
Wówczas wydawało nam się, że jesteśmy bohaterami, co w zestawieniu z późniejszymi opowieściami innych kolegów było niczym. Wojtek Duklanowski opowiadał o ataku na stocznie, staranowaniu bramy przez czołg i ataku ZOMO-wców. W nocy z 14 na 15 grudnia o godzinie 1.05 do świetlicy wtargnęła spec grupa, która zatrzymała komitet strajkowy, w tym przywódcę ogłoszonego strajku, Andrzeja Milczanowskiego. Wytoczono mu proces i skazano na pięć lat uznając, że był „ideologiem i inicjatorem destruktywnych poczynań byłego regionu i SKS Stoczni im. Warskiego”. Duklanowski też został skazany.
Staszek Kocjan, sekretarz zarządu regionu miał z Marianem Jurczykiem, przewodniczącym jeszcze gorsze przeżycia. Wracali samochodem z Gdańska. SB zgarnęła ich na trasie. Samochody wjechały w ciemny las, gdzie zatrzymały się.
- Z przeciwka nadjechał inny łazik i wysiadł uzbrojony mężczyzna - opowiadał Staszek. - Wręczył dowódcy pilnujących nas funkcjonariuszy szarą, grubą kopertę. Spojrzeliśmy z Marianem po sobie i obaj, jak się później okazało, pomyśleliśmy to samo. Że zaraz nas rozwalą, a w kopercie jest wyrok. W pamięci mieliśmy świeżo rok 1970. Trwało to pewnie kilka minut, a dla nas całe wieki. W końcu auto ruszyło, a my długo nie mogliśmy się otrząsnąć. Zawieźli nas do więzienia w Goleniowie.
Rozmowa ze Zdzisławem Łakomskim
Stan wojenny widziany oczami buntownika
Ze Zdzisławem Łakomskim, współzałożycielem związku zawodowego milicjantów, którzy sprzeciwili się władzy i w 1981 r. poparli Solidarność.
Milicja, zbrojna pałka komunistów, a 13 grudnia strajkowaliście w stoczni szczecińskiej ramię w ramię z robotnikami. To historia niemal nieznana w społeczeństwie.
Przez wiele lat było o tym cicho. Nie wnikam, z jakich przyczyn. Może po prostu taki „incydent” był jakimś elitom niewygodny.
Dlaczego w dniu ogłoszenia stanu wojennego byliście w stoczni Warskiego?
Utworzyliśmy już w czerwcu 1981 r. komitet założycielski NSZZ funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej. A zaraz po tym założycieli zaczęto dyscyplinarnie wyrzucać z pracy. Mimo, że ustawa o związkach zawodowych dopuszczała istnienie związków w MO, władza komunistyczna nie chciała do tego dopuścić. Byliśmy dla nich dosłownie zdrajcami. Z tego powodu trzynastu przedstawicieli z całej Polski zorganizowało strajk głodowy. Otoczyła nas opieką zakładowa organizacja Solidarności w stoczni szczecińskiej. Strajk zaczął się 12 grudnia, a już dzień później rozpoczął się stan wojenny. To wówczas jeden z nas, ppor. Julian Sekuła zaapelował do funkcjonariuszy MO stojących po przeciwnej stronie: „Czy warto jest narażać własne życie, życie swoich rodzin i niewinnych ludzi, dla dobra małej garstki rządzących? Czy chcecie być nadal znienawidzeni i przeklinani przez naród? Koledzy, gdy od przełożonych otrzymacie rozkaz użycia przemocy, nie wykonajcie go.”
Nie posłuchali, nie uwierzyli w słowa kolegi milicjanta?
Ano, nie. Indoktrynacja była tak duża, że zwykli milicjanci byli zdezorientowani, ale nie oni stanowili trzon sił atakujących stocznię. Wtedy nikt nie wiedział, jak zachowają się atakujący. Dziś łatwo się o tym mówi, a młodzież takie konfrontacje utożsamia z grami komputerowymi. Rzeczywistość była straszniejsza. Żeby stanąć naprzeciw czołgów, skotów, uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy, trzeba było prawdziwej odwagi. Tę odwagę wykazali zarówno stoczniowcy, jak i przedstawiciele innych zakładów, przebywający wówczas w Warskim.
Czym dla was zakończył się strajk?
Część wyjechała w trakcie do rodzinnych miejscowości, obawiając się o losy bliskich. Pięciu z nas zostało, pięciu internowano i dodatkowo wytoczono nam procesy karne.
Stan wojenny był zaskoczeniem dla Solidarności, dla was też?
Zaskoczenie? Tak, ale dla zwykłych ludzi. Czołówka związku miała jeszcze przed ogłoszeniem stanu wojennego informacje właśnie od nas. Dam jeden przykład. Gdy poinformowałem Mariana Jurczyka o tym jeszcze w październiku, w zarządzie regionu zaczęły krążyć wśród kierownictwa opinie, że „milicjanci przyszli go straszyć”. Gdy do Władka Frasyniuka przyszli związkowcy - milicjanci z Piły - i uprzedzali go o szykowanym stanie wojennym, spytał ich, dlaczego nie poszli z tym do szefa Solidarności w Pile. Poinformowali go, że ten szef jest funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa i dlatego przyjechali z informacją do niego, do Wrocławia. A on to zbagatelizował stwierdzając coś w stylu, że „jeszcze czapkami ich zakryjemy”.
Stan wojenny. Co z tymi milicjantami, których wcześniej nie aresztowano?
Wielu wstąpiło do Solidarności i prowadzili podziemną działalność wydając m.in. czasopismo „Godność”. Gdy jednak przyszedł okrągły stół, zalegalizowano Solidarność, choć może nie taką, jak ta w 1981 r., o tysiącach zwykłych milicjantów, którzy narażając się opowiadali się za Solidarnością, zapomniano. A inni, ci z drugiej strony dostali kopa do góry.
Nie rozumiem...
To też jeden przykład. Oficer ZOMO skazany prawomocnym wyrokiem sądu stanu wojennego za to, że kopał leżącego, w tym po głowie, tylko za to, że ten był w Solidarności, później został komendantem wojewódzkim policji. Widzieliśmy, jak beneficjentami zmian ustrojowych została w dużej części nomenklatura partyjna, członkowie służb politycznych PRL, a nie zwykli ludzie, solidarnościowcy, którzy o te zmiany walczyli.
Rozmawiał Marek Rudnicki
Łakomski: Na początku zmian nie bez kozery zlikwidowano w milicji pion ds. przestępstw gospodarczych. Był niewygodny