PiS będzie się starać maksymalnie zaszkodzić Donaldowi Tuskowi – między innymi komisją ws. Amber Gold
Potencjał polityczny Donalda Tuska jest dziś szacowany najwyżej nie w Platformie Obywatelskiej, ani nawet nie w środowiskach bliskich KOD-owi, gdzie chętnie marzy się czasem o powrocie byłego premiera „na białym koniu”, lecz w Prawie i Sprawiedliwości. A tym politykiem PiS, który najbardziej precyzyjnie dostrzega w Tusku przyszłe realne zagrożenie, jest nie kto inny, tylko Jarosław Kaczyński.
Powołanie komisji śledczej ds. afery Amber Gold jest właściwie pierwszym od wyborów posunięciem Prawa i Sprawiedliwości obliczonym między innymi także na dosięgnięcie byłego premiera. Szefowa komisji Małgorzata Wassermann nie kryje, że Donald Tusk prędzej czy później zostanie wezwany na przesłuchanie, choć ma to się stać na dalszym etapie prac komisji. Kwestią dość oczywistą, skoro komisja już działa, jest natomiast to, że najpierw stanie przed nią syn byłego premiera, który współpracował z należącymi do Amber Gold liniami lotniczymi OLT Express.
Sam Tusk uważa dość jednoznacznie, że powołanie komisji jest wymierzone w niego osobiście - czemu dał wyraz w lipcu, w wywiadzie dla „Polityki”. I choć politycy PiS wypowiadający się w kontekście komisji i jej prac bynajmniej nie ograniczają się do postaci byłego premiera - komisja ma „obnażać” niecne knowania każdego polityka Platformy - to jednak Tusk ma tu sporo racji. Oczywiście, że jest na celowniku PiS. I niekoniecznie chodzi tu tylko o „zemstę” - bo taki motyw polowania na Tuska najczęściej jest przypisywany Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego partii. Raczej o to, że to PiS najlepiej rozumie, że Tusk pozostaje politykiem, który w przyszłości może zmienić układ sił na polskiej scenie.
Według sondażu przeprowadzonego w czerwcu przez Millward Brown dla „Gazety Wyborczej” Donald Tusk w roli potencjalnego kandydata na prezydenta byłby w stanie co najmniej zagrozić Andrzejowi Dudzie. Tusk ma w tym sondażu wynik taki sam jak Ryszard Petru - obaj mogliby liczyć na 41 proc. głosów, a Duda na 47. Tusk i Petru jako ewentualni kontrkandydaci Dudy plasują się w tym sondażu zdecydowanie najwyżej. Gdybyśmy dziś mieli zastanawiać się, co z tego wyniku może pozostać aktualne za 4 lata, podczas wyborów prezydenckich w roku 2020, intuicyjnie musielibyśmy jednak powątpiewać w trwałość poparcia dla Ryszarda Petru - to jeszcze mnóstwo czasu, a lider Nowoczesnej zdaje się jednak dość szybko spalać politycznie. I jemu, i jego partii może ubywać sił.
Natomiast Donald Tusk - w odniesieniu do krajowej sceny - pozostaje w fazie politycznej regeneracji. Jego potencjał może rosnąć. Właśnie to mąci obraz przyszłości strategom PiS. I właśnie to sprawia, że na liście priorytetów partii Jarosława Kaczyńskiego „dopadnięcie” Tuska będzie pozostawać na wysokim miejscu.
Rzecz jednak w tym, że dopaść Tuska wcale nie jest tak łatwo. Były premier odszedł z polskiej polityki do Brukseli w bardzo dogodnym dla siebie momencie. Dokładnie wtedy, gdy w jego otoczeniu klarowała się już myśl, że z wyborami parlamentarnymi w roku 2015 może być jednak ciężko, że nastąpiło wypalenie poparcia dla Platformy, że społeczeństwo staje się po prostu zmęczone Tuskiem i jego partią. Na to nakładały się katastrofalne dla PO i rządu Tuska polityczne skutki afery taśmowej, której głównymi postaciami stali się ludzie bardzo bliscy premierowi - jak szef MSZ Radosław Sikorski czy minister spraw wewnętrznych Bartłomiej Sienkiewicz albo sekretarz generalny PO Paweł Graś.
W tej sytuacji dość oczywiste stawało się w coraz silniej wewnętrznie skonfliktowanej Platformie pytanie, czy czasem także sam premier nie staje się dla partii obciążeniem. Zasadne pytanie. Latem 2014 roku jeszcze nikt w PO nie brał serio możliwości zwycięstwa kandydata Prawa i Sprawiedliwości w wyborach prezydenckich. Ale była tam już świadomość, że wybory parlamentarne mogą co najmniej nie przynieść zdecydowanego zwycięstwa Platformy. Skali rzeczywistej porażki jeszcze tam nie przeczuwano, jednak na zwycięski blitzkrieg liczyli już tylko najbardziej naiwni.
Dlatego właśnie perspektywa objęcia jednej z najważniejszych - przynajmniej nominalnie - funkcji w Unii Europejskiej zaczęła Tuska w połowie 2014 roku całkiem poważnie interesować. To, co chwilę wcześniej wydawać się mogło największym kosztem takiej decyzji - czyli oddanie steru w Polsce, teraz zaczęło wyglądać jak rodzaj daru od losu.
W coraz bardziej skomplikowanej sytuacji po aferze taśmowej wybór stojący przed Tuskiem jawił się następująco: albo walczyć o trwanie i przetrwanie w Warszawie, albo spróbować ucieczki do przodu w Brukseli - na przynajmniej teoretycznie najważniejszym stanowisku w Unii. Nic dziwnego, że ta druga możliwość okazała się bardziej kusząca. Rola „prezydenta Europy” wydawała się wprost kipieć potencjałem, zwłaszcza, że poprzednik Tuska na tym stanowisku, Herman Van Rompuy nie zapisał się w historii jako realny przywódca. Wydawać się mogło, że w unijnej grze sił dodanie politycznego kalibru cokolwiek fasadowej dotąd funkcji przewodniczącego Rady Europejskiej nie powinno być wcale takim trudnym zadaniem, zwłaszcza dla doświadczonego polityka, któremu przy tym trudno odmówić charyzmy. Wziąć tę funkcję i rozepchać jej nieutrwalone jeszcze ramy, tak by rzeczywiście stać się jednym z liderów Europy - oto wyzwanie, które mogło wydawać się Tuskowi co najmniej pociągające. Zwłaszcza w kontekście tego, co czekało go w kraju.
Brukselska rzeczywistość okazała się jednak mniej różowa. Dziś trudno powiedzieć, by Donald Tusk jakoś szczególnie błyszczał jako „prezydent Europy”. Obiektywnie rzecz biorąc, były polski premier przewodniczy Radzie Europejskiej w naprawdę ciężkich czasach, to za jego kadencji oglądaliśmy apogeum kryzysu migracyjnego i decyzyjny chaos na unijnych szczytach a następnie referendum w Wielkiej Brytanii zakończone decyzją o Brexit. To już dwie klęski zjednoczonej Europy, które idą także na konto Tuska. Ale przecież niejako zasłużenie - niezależnie od tego, jak dobrze znamy rzeczywiste mechanizmy decyzyjne w Unii i tak niemal podświadomie przypisujemy w nich przewodniczącemu RE dość zasadniczą, autonomiczna, rolę, tak samo jak czynimy to w odniesieniu do polskiego ustroju i urzędu prezydenta RP.
Każda sytuacja, w której nie widzimy tej autonomiczności i decyzyjności działa na niekorzyść sprawującego urząd - nawet jeśli nijak nie da się tej sytuacji przypisać do prerogatyw i kompetencji tego urzędu. Dlatego Tusk zbiera rykoszety i z błędów Angeli Merkel, i z brutalnej politycznej wojny o Brexit, która rozegrała się w Wielkiej Brytanii i właściwie z każdego poważniejszego błędu europejskich polityków.
Powiedzmy więc sobie szczerze - w Unii Donald Tusk nie jest jak dotąd zwycięzcą. Ale nie można go również uznać za przegranego, Tusk w roli przewodniczącego RE nie zaliczył żadnej poważnej wpadki, nie popełnił żadnego spektakularnego błędu. Widziany z polskiej perspektywy były premier a obecny „prezydent Europy” stoi dziś z boku, a może nawet ponad krajową polityką. To nie tylko bezpieczna pozycja. To rodzaj luksusu.
Tusk jest dziś jedynym poważnym polskim politykiem, który nie spala się w ogniu wewnątrzkrajowej wojny. Może w całkiem szybkim tempie odzyskiwać siły, na jego korzyść działają i nostalgia, i słabiutka pamięć polskich wyborca. Z czasem będzie mógł myśleć o powrocie. I to może rzeczywiście na „białym koniu”. Prezes PiS doskonale to rozumie.
Pamiętajmy, ile razy wypadał z szosy Jarosław Kaczyński. W roku 1991 jako szef kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy i Porozumienia Centrum był jednym z najmocniejszych ludzi w polskiej polityce. Zaledwie dwa lata później ani on, ani jego partia nie zdołali nawet wejść do Sejmu - PC nie przekroczyło progu wyborczego a na Kaczyńskiego spadło odium współodpowiedzialnego za miażdżące zwycięstwo postkomunistów. W roku 2006 Kaczyński stał na czele rządu i ogłaszał budowę IV RP, zaledwie rok później jednak niemal na własne życzenie stracił władzę - na długie dwie kadencje.
Jarosław Kaczyński wie, że w polityce żaden upadek nie musi być tym ostatecznym. Sprawdzał swoje umiejętności przetrwania już wiele razy. Poturbowany i poraniony zawsze potrafił nie tylko się podnieść, ale i odzyskać siły. W końcu wracał - chyba za każdym razem silniejszy.
Kaczyński wie, że Tusk też potrafi długo i cierpliwie czekać na powrót sposobności. Może nawet jest w tym lepszy od prezesa PiS? Polityczne zloty i upadki Kaczyńskiego były najczęściej efektem brawurowych zagrań na jedną kartę, ewentualnie zbyt szybkich zwrotów o 180 stopni. Tusk budował swoją polityczną karierę równie brutalnie, ale przy tym spokojniej i znacznie bardziej precyzyjnie, właściwie nie zdarzały mu się upadki o całe piętro - od czasu wiceprezesowania w KL-D aż do dziś. Takiego gracza nie sposób lekceważyć.
Dlatego PiS postępuje dość racjonalnie próbując zaszkodzić Tuskowi komisją ds. Amber Gold. Z jednym tylko zastrzeżeniem. Jak dotąd nic nie wskazuje na to, by prace komisji mogły nam przynieść jakieś przełomowe informacje, które mogłyby Tuska rzeczywiście „pogrążyć”. Jeśli były premier nie da się wyprowadzić z równowagi, zamiast efektu rzucenia go na kolana przez komisję możemy zobaczyć raczej nieudolne próby przyklejenia mu odpowiedzialności za aferę. Psy szczekają, karawana jedzie dalej - powie sobie wtedy widz obrad komisji przed telewizorem. I kto wie, czy na czele tej karawany nie zobaczy „białego konia”.
Autor: Witold Głowacki