Ryzyko jak w... kosmosie
Lubin/Głogów/Polkowice. Ratownicy KGHM na dotarcie do najbardziej odległego szybu potrzebują najwyżej 20 minut. Wstrząsy w górnictwie to nic nadzwyczajnego. Próbują z tym walczyć, ale się nie da, to natura...
Gdy na ulicach pojawia się biały wóz bojowy ratownictwa górniczego, natychmiast w stacji w Sobinie dzwonią telefony. To rodziny mające kogoś na dole, oczekują odpowiedzi na pytania o swoich bliskich. Wszyscy chcą wiedzieć, gdzie doszło do kolejnego zdarzenia. I mają nadzieję, że nie będzie to tragedia.
Najsilniejsze wstrząsy w KGHM, zwane „dziewiątkami” odpowiadają 4 w skali Richtera
W każdy poniedziałek następuje zmiana warty, chociaż raczej powinniśmy powiedzieć... wachty. Po tygodniowym dyżurze trzy zastępy ratowników górniczych opuszczają obiekt Górniczego Pogotowia Ratowniczego, ich miejsce zajmują trzy kolejne pięcioosobowe zespoły, po jednym z każdej z kopalń KGHM. Tutaj, w stacji ratownictwa górniczego w Sobinie, dyżur pełni 19 osób stanowiących siły pierwszego rzutu. W Jednostce Ratownictwa Górniczo-Hutniczego zatrudnionych jest 13 zawodowych ratowników górniczych mających do dyspozycji 400 przeszkolonych ludzi, którzy na co dzień pracują na dole. Każdy z nich co roku musi zaliczyć dwa dyżury w Sobinie.
Walka o każdą minutę
Ratownikiem może zostać każdy górnik, który skończył 21 lat, co najmniej rok przepracował w kopalni i ma tzw. dołowy etat. Najpierw badany jest stan zdrowia kandydata, przechodzi on wyśrubowane testy wydolnościowe i badania psychologiczne. Tutaj odsiew jest największy.
Niezależnie od tego, czy jest to akcja zawałowa, czy pożarowa sprzęt jest już spakowany w tym specjalistycznym pojeździe. Wyjazd za bramę zajmuje najwyżej minutę. Dotarcie do najbardziej odległego szybu nie może trwać dłużej niż 20 minut. W tym samym czasie każda z kopalń przysyła jeden swój zastęp do Sobina i te trzy zespoły razem stanowią w tym momencie kolejną ekipę dyżurną. W historii dwukrotnie okazywało się, że podrywany był, do innej akcji ratowniczej, także ten zespół ubezpieczający. Te kolejne zastępy rekrutowane są spośród ratowników, którzy pracują aktualnie na dole lub mają akurat przerwę w pracy zawodowej. W każdej z kopalnianych stacji ratownictwa górniczego zainstalowany jest system powiadamiania drogą esemesową. Po mobilizacji zastępy z kopalni, w której doszło do nieszczęścia, często uczestniczą w akcji ratowniczej jako dodatkowe siły.
Górnicy nie posługują się znaną skalą Richtera, ale mierzą siłę wstrząsów w julach
Ziemia dostaje dreszczy
W prasowych komunikatach słyszymy, że nastapiło tąpnięcie. Jednak to nie to samo co wstrząs. Ten nie skutkuje trwałymi zmianami w wyrobisku górniczym, nie zagraża bezpieczeństwu, kończy się nieprzyjemnym wrażeniem ruchu górotworu oraz efektami akustycznymi. Wyrobiska po wstrząsie nadają się do odtworzenia, dalszej eksploatacji, po tąpnięciach są zazwyczaj na trwałe stracone. Czy górnicza stacja geofizyczna, ze swoimi czujnikami, sejsmografami jest w stanie przewidywać wstrząsy? Niestety geofizycy nie mają szansy przewidzieć nadchodzących zdarzeń. Mogą obliczyć energię wstrząsu i, co najważniejsze, wyznaczyć jego epicentrum. I na tym polega istota ich pracy. Szybka lokalizacja epicentrum, obliczenie energii „dreszczy”...
Wstrząsy to efekt trzęsień Ziemi? Generalnie mieszkamy na terenie asejsmicznym i wszelkie ruchy górotworu mają tutaj właśnie związek z działalnością górniczą. Tutaj nie ma opowieści o rowach tektonicznych i wędrówce kontynentów. Stacje obserwują rejon działalności kopalń. Geofizycy nie mają wpływu na kierunek eksploatacji. Bo i trudno - mimo pracy geologów - precyzyjnie przewidywać to, co górników czeka „za rogiem”, nie można stworzyć jednego modelu geologicznego. Mimo miliardów inwestowanych w bezpieczeństwo ryzyko to codzienność. Górnicy wiedzą, że poprzez urabianie materiału skalnego wytwarzają pustkę, a górotwór żyje, puste wyrobiska się zaciskają, przesuwają strop, spąg. I najważniejsze. Górnicy urabiają wyrobisko przy pomocy materiałów wybuchowych. Tzw. roboty strzałowe to przecież setki kilogramów materiałów wybuchowych. W ten sposób sami generują wstrząsy.
Żaden Richter
Ile te wstrząsy mają w skali Richtera? Górnicy nie posługują się znaną wszystkim skalą Richtera, ale mierzą siłę wstrząsów w julach. W skali Richtera oblicza się manitudę wstrząsów, tutaj kierują się długością zapisu lub amplitudą sygnału. Najsilniejsze wstrząsy w KGHM, zwane „dziewiątkami” odpowiadają tak mniej więcej czwórce w skali Richtera. I jak natychmiast dodają wbrew pozorom nie ma reguły, że najsilniejsze wstrząsy są najbardziej niszczycielskie. Nawet „dwójka” może spowodować śmierć górnika strzałowego i trwałe zniszczenia w wyrobisku górniczym złoża. Najsilniejsze zjawiska występowały w zaskakującej regularności, co dwa lata i doszło do nich w latach 2000, 2002, 2004 i 2006.
Geofizycy są w stanie ocenić rząd energii i wyznaczyć pole eksploatacyjne, w którym wystąpił wstrząs jeszcze zanim komputer te wartości przeliczy. Alert o wstrząsie natychmiast wędruje do 110 upoważnionych odbiorców, którzy mają informację nałożoną na mapę oddziału eksploatacyjnego. Zresztą geofizycy mają dużo do powiedzenia. Już nawet na etapie konstruowania kopalnianej biblii, czyli planu ruchu. Wraz z geologami przygotowują prognozę deformacji terenu, która z kolei staje się podstawą chociażby do wydawania warunków zabudowy... Ale to już inna historia...
Jak wielekroć słyszymy podczas wizyty w KGHM wstrząsy w górnictwie to nic nadzwyczajnego. Próbują z tym walczyć, ale się nie da, to natura. Prowadzone są obserwacje, badania, KGHM współpracuje z naukowcami, obserwuje zachowanie się górotworu. Górnicy starają się także, aby te kaprysy natury niwelować, chociażby poprzez strzelania odprężające, czy nowatorskie rozwiązania konstrukcyjne maszyn. Jako przykład podawany jest często niedawny wyglądający niezwykle groźnie wypadek, z którego operator wyszedł niemal bez szwanku, mimo że na jego maszynie leżało ponad 500 ton skał. To zasługa maszyn specjalnej konstrukcji, które mają kabiny kapsułowe.
Aparat do ucieczki
Goście zjeżdżający na dół odczuwają dreszcz emocji otrzymując „aparat ucieczkowy”. Już jego nazwa działa na wyobraźnię. Na dole panują warunki ekstremalne i na wypadek problemów musimy mieć szansę odciąć się od otoczenia, aby albo uciekać, albo czekać na pomoc. Ten niepozorny kuferek pozwala oddychać mieszanką tlenową wytworzoną w zasobniku. Przez godzinę. Na dole trzeba mieć go w zasięgu ręki. W kopalni na każdym kroku ktoś stara się przekonać nas, że wybieramy się do innego świata. Nawet ubrania robocze są specjalnie testowane. Niby zwykłe flanelowe koszule, drelichowe spodnie, gumowe buty... Ale nie mogą „elektryzować”.
Nic dziwnego, sami górnicy mówią, że praca pod ziemią przypomina nieco loty kosmiczne. W obu przypadkach człowiek znajduje się w sytuacji, że każdy, nawet najdrobniejszy błąd może kosztować życie. W obu każda czynność opisana jest w tysiącach procedur, przepisów, przy jednoczesnej świadomości, że natura nie da się opisać liczbami i przepisami, a ciagłe przypiminanie o bezpieczeństwie pracy tutaj nie brzmi jaki komunał z minionej epoki.
Zwykle mówiąc o katastrofach w górnictwie patrzymy przez pryzmat górnictwa węglowego. To jednak inna bajka. Przez lata zresztą utrzymywano, że „w miedzi” do tąpnięć nie dochodzi. Korytarze są większe, strop jest naturalny. Na początku, po „złapaniu” stropu, górnicy przedzierają się przez górotwór drążąc pasy otwarcia. Co najmniej dwa, najwyżej siedem. To jakby główne ulice. Później pojawiają się geodeci oraz miernicy górniczy, wyznaczają miejsca, w których znajdą się przodki i na stropie malują czerwoną farbą linie. Następnie przychodzą przodowy, operator i wjeżdżają wiertnice, czyli samojezdne wozy wiertnicze. Wykonują otwory, w które górnicy strzałowi pakują materiały wybuchowe. Strzelanie odbywa się dwa razy w ciągu doby, o godz. 6.00 i 18.00. Wówczas na dole, w pobliżu oddziału, znajdują się tylko górnicy strzałowi. Inni mogą zjechać dopiero po godzinie, gdyż detonacje mogą powodować rozprężenia górotworu. W powstałe rumowisko wjeżdża ładowarka i łyżką, na której mieszczą się około cztery metry sześcienne, wybiera urobek...
A tak na marginesie. Początkowo nie tylko partyjni decydenci byli przekonani, że w kopalniach miedzi tapnięć nie będzie. Gdy do silnego wstrząsu doszło w 1977 roku, na granicy Lubina i wschodnich Polkowic, Wolna Europa podała, że to Rosjanie dokonali w Sudetach podziemnej próby z bronią atomową.