"Rzeszowiakiem" po Oceanie Atlantyckim. Wyprawa do krainy kwitnących hortensji
Atlantyk bywa kapryśny. Może powitać gwałtownym sztormem albo, jak w przypadku "Rzeszowiaka", słoneczną pogodą. To pierwsza wyprawa największego morskiego jachtu z Podkarpacia na południowe morza. Dotychczas przez 18 lat żeglował po zimnych wodach u wybrzeży Norwegii, Łotwy, Rosji, Islandii, Wielkiej Brytanii, Spitsbergenu i Grenlandii.
Już w ubiegłym roku zapadła decyzja - teraz Azory, wyspy położone na Oceanie Atlantyckim, naprzeciw Portugalii, do ciepła. Taka wyprawa to olbrzymi wysiłek organizacyjny. Liczącą kilkanaście tysięcy mil trasę podzielono na 10 etapów. Na każdy dwutygodniowy odcinek trzeba skompletować załogę i oczywiście doświadczonego kapitana.
Najlepiej osobę, która już dowodziła "Rzeszowiakiem", zna jego zalety i kaprysy. Na głowie kapitana, poza innymi sprawami, jest przygotowanie zapasów żywności na tak długą wyprawę. W kwietniu do achterpiku (magazyn pod pokładem - wyj. red.) trafiają tekturowe pudła owinięte czarne folią odpowiednio oznakowane. Trzy lub cztery na każdy etap.
A w środku same przysmaki. Turystyczna mielonka z Krakusa, litrowe beczułki flaków po zamojsku. Podobne z fasolką po bretońsku i golonką. Makarony, sosy, konserwy rybne. Kasze i ryż. Dżem i czekolady od sprawdzonego dostawcy, wcale nie tego z reklam telewizyjnych. Chleb pełnoziarnisty z kilkumiesięcznym terminem przydatności. I kilka okrągłych bochenków chleba specjalnie wypiekanego z Przeworska, który zawinięty w lnianą serwetkę wytrzymuje dwa tygodnie w morzu. Zupki w proszku i kubki na gorąco. Ananasy w syropie. I wiele innych frykasów. Doświadczeni kapitanowie mają gotowe listy aprowizacyjne i wiedzą, ile potrzeba żywności na każdą osobę. Oczywiście zawsze po rejsie coś zostaje. Trzeba uwzględnić przypadki choroby morskiej, gdzie delikwent nie je nawet przez kilka dni.
Jacht po liftingu
„Rzeszowiak” w tak daleki rejs wyruszył z nowym kompletem żagli. Na załogę czekają również nowe kamizelki ratunkowe. Dno jachtu zostało wypiaskowane i pomalowane specjalna farbą przeciw porostom. Gdy schodzimy w czerwcową sobotę do portu w Lizbonie, biały „Rzeszowiak” prezentuje się okazale wśród setek innych jachtów.
Kapitan Janusz Świętoniowski zarządza obowiązkową odprawę przed wypłynięciem. Każdy otrzymuje indywidualną kamizelkę ratunkową, z którą ma spać w koi. W nocy obowiązkowo musi być ubierana na sztormiak. W ciągu dnia - w zależności od warunków. Wyjaśnia, jak działa tratwa ratunkowa, pławy sygnalizacyjne, jak wzywać pomoc w razie niebezpieczeństwa, jak się zachować, gdyby jacht tonął. Każdy z 7-osobowej załogi już pływał na „Rzeszowiaku”, ale Atlantyk bywa groźny. Trzeba być przygotowanym na różne, także ekstremalne sytuacje.
Pożegnanie z Lizboną
O godz. 18 oddajemy cumy i ruszamy w kierunku Azorów. Żegna nas po lewej stronie monumentalny 28 - metrowy pomnik Chrystusa Króla umieszczony na 80-metrowym cokole, wybudowany na wzór posągu w Rio de Janeiro.
Wiatr delikatnie zaczyna się rozdmuchiwać, żagle idą w górę - przed nami 800 mil (ok. 1400 kilometrów) samotnej żeglugi po oceanie. Po drodze nie ma żadnej, nawet małej wysepki, gdzie można by zawinąć.
Jeśli nie trafimy na Azory, to następnym przystankiem po drugiej stronie Atlantyku będzie dopiero Floryda
- taki żarcik krąży wśród załogi.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień