Rzeźbię w kamieniach, ponieważ w nich jest zaklęta istota życia
Z prof. Michałem Gałkiewiczem, rzeźbiarzem, wykładowcą łódzkiej ASP rozmawia Anna Gronczewska.
Obchodził pan niedawno 85. urodziny. To piękny jubileusz. Jak zaczęła się pana przygoda rzeźbiarska?
Nie tylko rzeźbiarska, ale plastyczna. Był to rok 1950. Wtedy zostałem studentem Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, czyli dzisiejszej Akademii Sztuk Pięknych im. Władysława Strzemińskiego. Początkowo interesowałem się malarstwem.
Miałem nawet indywidualną wystawę. Ale te obrazy były materialne, fakturalne, więc pomyślałem: po co mam udawać fakturę, jeśli mogę ją zrobić. I wtedy zafascynowałem się pięknem kamienia, a zwłaszcza kamieniem otoczakiem.
Co to za kamień?
Ten, który zbierany jest na polu. W kamieniach jest zaklęta istota życia. Przecież ten kamień jest najpierw lawą, potem kamieniem, a w końcu glebą. Te kamienienie zostały przetransportowane do nas ze Skandynawii przez lodowce. Być może to, że zaczynałem od malarstwa sprawia, że bardzo sobie cenię element koloru w rzeźbie. Poza tym jestem zafascynowany przyrodą. Mam dom poza Łodzią, nad rzeczką. Tam jest moja pracownia. Ale do swego łódzkiego mieszkania mam tylko 10 km.
Wrócę jeszcze do czasów pana studiów. Spotkał pan na uczelni Władysława Strzemińskiego?
Już nie. Kiedy zacząłem studia, on został już relegowany z uczelni. Ale ja zapadłem na gruźlicę. W naszej szkole zachorowało na nią z 60 osób. W szpitalu nr 1 żywot kończył Władysław Strzemiński, a leżałem w drugim, bardziej akademickim. Mnie udało się wyleczyć z gruźlicy. Nie zetknąłem się więc ze Strzemińskim, jego koncepcją sztuki. Nie miałem możliwości być zarażonym tym artystą. Był bardzo wpływowy.
Strzemiński był charyzmatycznym wykładowcą?
Na pewno. Jego fenomen polega na tym, że człowiek z taką traumą, a więc bez ręki, nogi, nie widzący na jedno oko zaczął zajmować się sztuką wizualną. Miał przecież wykształcenie politechniczne.
Można powiedzieć, że najbardziej znaną pana rzeźbą są retkińskie „Bociany”?
Pewnie tak, ale takich miejskich rzeźb mam więcej w swym dorobku. Kiedyś spotkałem się z prezesem retkińskiej spółdzielni mieszkaniowej. Bloki budowano na gołym polu.
Zaproponowałem prezesowi, by umieścić na osiedlu jakieś punkty orientacyjne, właśnie w postaci rzeźb, ale nie tylko. Dostałem zlecenie na rzeźbę. Wcześniej byłem na wczasach i zafascynowało mnie bocianie gniazdo.
Skojarzyłem sobie to potem z takim punktem miejskim, do którego dochodzi jakaś ciepła informacja. Bocian kojarzy się z domem, dziećmi, wiernością. Tak powstały „Bociany”. Wykonywałem je w bardzo trudnych warunkach, bez prawie żadnych możliwości technicznych. Nie można było kupić nawet cementu.
To są bociany czy jak niektórzy twierdzą żurawie?
Są to bociany, choć nazywano je też perkozami. Ja myślałem, by stworzyć gniazdo bocianie.
To nie jest jedyna pana rzeźba na Retkini.
Jestem też autorem rzeźby matki tulącej dziecko. Wykonywałem ją też w trudnych warunkach. Zamówienie przyszło nagle. Pracowałem przy niej w grudniu, na powietrzu, przy koksownikach. Pomagał mi pewien chłopak. I niechcący zrobiłem mu portret. Twarz matki jest do niego podobna... Zrobiłem też „Gołąbki” w Domu Spokojnej Starości na Zarzewie w Łodzi.
W Zgierzu pracował pan przy Pomniku Stu Straconych.
Autorem tego pomnika jest mój kolega Antoni Biłas. Po naszej rewolucji, czyli 1989 r., postanowiono postawić tam krzyż. Ja miałem wykonać krzyż i zagospodarować ten teren. Wszystko zostało skomponowane z istniejącymi już tablicami. Zastanawiałem się długo, jak wykonać krzyż. Musiałem nawiązać do istniejącego pomnika. Wykonałem pochylony krzyż... Pochyla się nad miejscem kaźni. Chciałem, by miało to głęboką wymowę.
Nie tworzy pan tylko w kamieniu...
Jestem jednym z niewielu rzeźbiarzy, którzy zetknęli się ze wszystkimi technikami. Zajmowałem się kowalstwem artystycznym, żelazem. Kiedyś projektowałem wnętrze restauracji „Ludowej” przy ul. Piotrkowskiej 22. Było to za komuny. Ludowe wnętrze kojarzyło się z kogutkiem, łowickim pasiakiem. Chciałem je zaprojektować tak, jakby to robił ludowy artysta. Musiały jednak być firanki. Wpadłem na pomysł, że takie firanki, rozety zrobię z podków. Pojawił się problem z podkowami. Byłem jeszcze młodym człowiekiem. Zamówiłem u więźniów w Sieradzu narzędzia kowalskie. I zacząłem szukać podków. Wsiadłem do swego trabanta i jeździłem po okolicznych wsiach, gdzie były kuźni. Szukałem zużytych podków. Zrobiłem z nich rozetę. Robiłem też wiele w drewnie, ceramice. Z drewna zrobiłem „Pływaczki”, które znajdują się w Pabianicach. Stały się bardzo sławne.
Jestem człowiekiem spełnionym. Ominęły mnie mody plastyczne. Zawsze robiłem to co chciałem
Dlaczego?
Były to akty, ale bardzo delikatne, abstrakcyjne. Ktoś bardzo pruderyjny kazał domalować im majtki, biustonosze i czepki. Sprawą zajęła się nawet prasa.
Tych rzeźb, pomników uzbierało się bardzo wiele. Która z tych prac jest najbliższa pana sercu?
Każda jest mi bardzo bliska, gdy nad nią pracuje. Wydaje mi się wtedy, że trzymam Pana Boga za pięty. Interesuje mnie twarz. Te rzeźby nie są portretami. Nie przedstawiają konkretnego człowieka. To taka nieadresowana sztuka. Wróciłem ostatnio do rysunku. Mogę rysować teraz tylko lewą ręką. Zaprojektowałem i wykonałem szereg żyrandoli. Znajdują się w łódzkim Biurze Wystaw Artystycznych przy ul. Wólczańskiej. Jestem z nich bardzo zadowolony. Zwróciłem też uwagę na oświetlenie. Nie jest secesyjne, ale to moja wypowiedź na temat secesji.
Jest pan też autorem odsłoniętego w ubiegłym roku w Łodzi pomnika Powstańców Warszawskich.
Praca jest oryginalna. Kiedyś z prof. Marią Gołębiowską byłem na przyjęciu. Siedzieliśmy koło siebie. Razem ze swym mężem Henrykiem przeżyła Powstanie Warszawskie. Od lat starała się uczcić w Łodzi powstańców. Przypomniałem sobie, że mam duży, czerwony kamień. Pomyślałem, że można zrobić pomnik z tego granitu. Potem znalazłem jeszcze ładniejszy, większy kamień. Uważam, że ten pomnik jest bardzo ładnie zinterpretowany artystycznie.
Zauważył pan, że coraz mniej pomników powstaje w Łodzi?
Tak, ale gdy powstają to są słabe. Może szkoła uczy za bardzo nowoczesności? Ja, wykładając w łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych, uczyłem rzeźby. Uważałem, że młody artysta musi najpierw poznać rzeźbę, a potem jak będzie chciał zrobi instalację. Z mojej pracowni wyszło kilku dobrych rzeźbiarzy.
Zajmował się pan też wystawiennictwem.
Pracując na etacie w przemyśle odzieżowym przygotowywałem łódzką ekspozycję na Międzynarodowych Targach Poznańskich. Różne firmy z Łodzi i regionu prezentowały swoje wyroby na 9 tys. mkw. powierzchni. Byłem głównym projektantem tej ekspozycji. Potem Norbert Zawisza, ówczesny dyrektor Muzeum Włókiennictwa zaproponował mi, bym przygotował ekspozycję znanych w całym świecie Triennale. Przygotowywałem ją przez 15 lat, czyli pięć razy. Do tego projektowałem medale wręczane laureatom.
Kilka lat temu w pożarze stracił pan niemal cały dorobek malarski.
Spaliła się moja pracownia, razem z nią 200 obrazów, rysunki. Nie wiem dlaczego wybuchł pożar. Szykowałem się do wyjazdu na wczasy do Grecji. Wyjechałem z mojej wsi do Łodzi. Tego dnia bus miał zawieść mnie na lotnisko w Warszawie. Nagle zadzwonił telefon. Odebrałem. Usłyszałem, że się pali moja pracownia. Od pszczół nauczyłem się tego, że jeśli zniszczy się im gniazdo, to natychmiast budują drugie. Ja też tak zrobiłem. Na drugi dzień po rozbiórce już myślałem o odbudowie pracowni. Bez żadnej rozpaczy, ale z entuzjazmem.
Czego panu życzyć?
Jestem człowiekiem szczęśliwym, spełnionym, Ominęły mnie tzw. mody plastyczne. Zawsze robiłem to co chciałem robić. Kocham naturę. Mam pszczoły od których wiele się nauczyłem.