Sylwia Jędernalik, socjolożka z Gdańska, na dwa lata porzuciła wszystko, by po trzęsieniu ziemi odbudować szkołę w Nepalu. O chwilach rezygnacji, irytacji, złości, ale i wzruszenia oraz bezgranicznego szczęścia opowiada „Dziennikowi Bałtyckiemu”.
Minął miesiąc od uroczystej ceremonii otwarcia polskiej szkoły w Nepalu. Przez dwa lata tylko to zajmowało Pani głowę. Łatwo jest się przyzwyczaić do myśli, że to już koniec? Nie ma jakiejś pustki?
Odpoczywam. Bardzo już tego potrzebowałam. Zajmowaliśmy się tam biurokracją, fizycznie pracowaliśmy na budowie. To było jak wspinaczka na 8-tysięcznik. Było bardzo trudno, ale weszliśmy, choć z odmrożeniami. Szybko zeszliśmy ze szczytu i mówimy „nigdy więcej”. Ale po jakimś czasie na pewno zatęsknimy i pomyślimy o innym 8-tysięczniku. Wrócimy też do Nepalu, by zobaczyć, jak się układa życie ludzi, z którymi spędziliśmy ponad rok. Oni są jak nasza rodzina. Teraz jednak na jakiś czas musimy się od tego odciąć.
Jak to się stało, że z Gdańska trafiła Pani do Nepalu?
Właściwie to z Poznania. W Poznaniu studiowałam i zaczęłam działalność w stowarzyszeniu „Lepszy Świat”. Maciej Pastwa ze stowarzyszenia był w Nepalu po trzęsieniu ziemi. Gdy wrócił, zaproponował, by odbudować szkołę. Długo się nie zastanawialiśmy.
Była Pani wcześniej w Nepalu?
Nie, pierwszy raz trafiłam tam w listopadzie 2015 r. Spędziłam tam siedem miesięcy, walcząc o uzyskanie pozwolenia na budowę. Po 169 dniach udało się, ale, niestety, musieliśmy wrócić na cztery miesiące do Polski, ponieważ zaczynały się deszcze monsunowe. Poza tym musieliśmy dozbierać fundusze na budowę szkoły. Przez problemy z biurokracją projekt przesunął się o rok. Do Nepalu wróciłam w listopadzie 2016 r., na kolejne siedem miesięcy, by zająć się pracą przy budowie.
Mówi Pani, że gdy Maciej Pastwa wrócił do Was z pomysłem odbudowy szkoły, to wiele się nie zastanawialiście, czy to zrobić. Ale to potężny, skomplikowany projekt. Skąd wiara, że to się uda?
To prawda, że projekt był skomplikowany, szczególnie dla naszego stowarzyszenia, które nigdy wcześniej czegoś podobnego nie robiło. Raczej działamy lokalnie, na terenie Poznania. Zastanawialiśmy się, czy podołamy. Ale pomyśleliśmy, że jeśli nie my, to kto spróbuje? A poza tym, gdy zobaczyliśmy zdjęcia dzieci, zniszczonej szkoły, nauczycieli, rodziców, ruin... To był odruch serca.
Ale musiała Pani rzucić całe swoje dotychczasowe życie.
Tak, miałam propozycję robienia doktoratu, ale zrezygnowałam ze wszystkich swoich planów i pojechałam do Nepalu. Nie żałuję. Dziś mogę powiedzieć, że to była jedyna słuszna decyzja. Choć nie ukrywam, że były to dla mnie dwa bardzo ciężkie lata.
Co było dla Pani najtrudniejsze ?
Z wykształcenia jestem socjologiem, ale silnie przeżyłam szok kulturowy. Choć na papierze, w teorii, znałam to dobrze, to różnica mentalności ludzi z Europy i Nepalu była dla mnie niesamowita. Tam zupełnie inaczej płynie czas. My jesteśmy nastawieni na perfekcyjność, szybkie działanie. Tam nikt się nie spieszy. Słowo nie ma większego znaczenia. U nas, gdy ktoś powie, że przyjedzie i wykona jakąś pracę, to albo tak robi, albo przeprasza i tłumaczy, dlaczego nie przyjechał. Nepalczycy umawiają się, że przyjadą jutro, a przyjeżdżają po tygodniu. Gdy dzwoniłam do elektryka i pytałam, gdzie jest, odpowiadał, że już jedzie na motorze i będzie za dwie godziny. Przyjeżdżał po tygodniu. Ta budowa to było ciągłe wydzwanianie, proszenie się, grożenie. A to i tak nie dawało rezultatów. I to jest właśnie różnica kultur. Bo prywatnie Nepalczycy to cudowni, pomocni, gościnni ludzie.
Próbowaliśmy im tłumaczyć, że mamy w ręku publiczne pieniądze, więc chcemy wybudować szkołę odporną na wstrząsy. Taką, która wytrzyma przynajmniej 100 lat. Dla nich jakość to pojęcie względne. Nie jest istotne, czy coś będzie prosto, czy krzywo. Nie rozumieli, dlaczego tak nam zależy, żeby woda, którą lejemy do świeżego cementu, była czysta. Tłumaczyliśmy nawet wyedukowanym ludziom, że brudna woda ten cement osłabi. Ale oni są tak silnie przywiązani do tradycji, że nie słuchali. Mówili: „mój dziadek tak budował, mój tata też, ja też tak będę. To jest przecież Nepal. Tu się tak buduje”.
Miała Pani chwile rezygnacji?
Gdy jechałam, byłam pewna, że wolontariat musi być czymś pięknym. Szybko się przekonałam, że wiąże się z wieloma kryzysami, zwątpieniem w to, co się robi. Trzeba jednak sobie uświadomić, że mimo wszystko my, wolontariusze, jesteśmy gośćmi i musimy jakoś się dopasować.
Warto było?
Szczęście, jakie poczułam w momencie otwarcia szkoły, jest trudne do opisania. Radość dzieci, które po polsku śpiewają „100 lat” i wołają „dziękujemy”. Widok, jak wchodzą do szkoły i się po niej rozbiegają. To jest coś niesamowitego. Wtedy człowiek sobie uświadamia, że nie budował tej szkoły dla urzędników czy pracowników, z którymi miało się problemy, ale właśnie dla tych dzieci. A one nie są winne tym sytuacjom. Wierzymy, że będą miały piękną szkołę, która postoi 100 lat. Wierzymy, że to jakoś zaowocuje. Naszym marzeniem jest, by tam wrócić za jakiś czas, porozmawiać z tymi dziećmi i przekonać się, co ta szkoła znaczyła w ich życiu.