Rzuciła wydawnictwo, by stanąć po drugiej stronie [rozmowa]
Przez lata pracowała w wydawnictwach. W końcu to rzuciła, sama zaczęła pisać książki, które sprzedają się wyjątkowo dobrze. Wychowuje synów, prowadzi dom, gotuje, robi na drutach i wreszcie czuje, że żyje. Na koncie ma już „Wakacje” i „Zwyczajny dzień”.16 czerwca odbyła się premiera jej ostatniej książki „Jak się nie zakochać”, która z poprzednimi stanowi trylogię. Poznanianka ostatnio trochę czasu spędziła w Toruniu... Rozmowa "Gazety Pomorskiej" z pisarką Niną Majewską-Brown.
Jak to jest po tej drugiej stronie?
Praca w marketingu w wydawnictwie uczy pokory, uświadamia, jak trudno jest wydać książkę. Do jednego wydawnictwa średnio trafia około 5 maszynopisów dziennie, proszę sobie wyobrazić ten ogrom. Maria Czubaszek śmiała się kiedyś, że więcej osób pisze, niż czyta. Coś w tym jest.
A więc spodziewała się Pani, że nie będzie łatwo…
Maszynopis pierwszej książki wysłałam do 20 wydawnictw. Odezwano się do mnie z 2, w tym z Rebisu, w którym przez lata pracowałam. Żeby była jasność - pisałam pod pseudonimem, żeby nikt nie wiedział, że ja to ja. Nie chciałam być posądzana o kumoterstwo, a nade wszystko chciałam, żeby ktoś obiektywnie ocenił moją pracę, żeby mi powiedział, czy to w ogóle ma sens. Szczęśliwie okazało się, że tak (śmiech).
To była pierwsza literacka próba, czy coś już wcześniej było?
Nic. Może poza kilkoma wierszami, które pisałam jak każda szanująca się nastolatka. Parę nawet poszło do druku w młodzieżowych magazynach.
W takim razie co dało Pani impuls, żeby wziąć się do pisania na poważnie?
Bardzo lubię bawić się słowem, zawsze tak było. Poza tym umiem słowem ujarzmić drugą stronę, no i cierpię na słowotok. I właśnie ten słowotok był chyba impulsem. Pojechaliśmy z mężem na nasze wymarzone wakacje do Barcelony, która zresztą pojawia się w pierwszej książce. I po kolejnym potoku słów, jaki ze mnie wypłynął, mój mąż stwierdził: „Napisz ty wreszcie książkę!”. Pomyślałam, że to nie jest głupie. I po prostu to zrobiłam.
A po pierwszej powstała kolejna i jeszcze jedna. Ostatnia miała premierę całkiem niedawno. Na niej ta historia się skończy?
Tak. To z kilku względów ma być zamknięta trylogia. Po pierwsze wydaje mi się, że następna książka o perypetiach Niny to byłoby już za dużo. Po drugie często jest tak, że piszę to, co mi nagle wleci do głowy, a po tygodniu niewiele z tego pamiętam. Boję się więc, że w pewnym momencie mogłabym się zacząć gubić w tych wątkach. Natomiast kusi mnie opowiedzenie tej historii oczami faceta. Bo jak na razie jest subiektywną opowieścią z perspektywy kobiety. Kobiety, która ma swoje racje, której wybory i motywacje możemy rozumieć albo nie. Ale to, w jaki sposób potoczyło się jej życie, wynika nie tylko z jej wyborów, ale także z wyborów i decyzji drugiej strony. Dlatego kusi mnie, by wcielić się w rolę mężczyzny.
Historia Niny na początku wydaje się lekka i przyjemna, aż nagle czytelnik dostaje mocno po głowie. Wszystko wywraca się do góry nogami…
Historia zaczyna się latem, w czasie, który kojarzy się nam z beztroską, szczęściem. Przez te zwroty akcji chciałam pokazać czytelnikom, że nawet w tym wakacyjnym czasie coś złego, nieprzewidywalnego może się wydarzyć. Że nie można sobie raz na zawsze powiedzieć, że jest OK i nic się nie zmieni, że raz ułożone życie już takie będzie. Bo to bzdura.
Jak dużo Niny Majewskiej-Brown jest w tej trylogii?
Postaci i historia są fikcyjne, choć podobno pierwszą książkę pisze się o tym, co się zna. Niewątpliwie korzystałam ze strzępów swoich doświadczeń, z historii, które usłyszałam, z własnych odczuć. Mnie w Ninie jest bardzo dużo, bo ma moją energię i sposób myślenia. Właściwie chciałabym być taką kobietą jak ona, mieć taką siłę przetrwania.
Dużo Panią kosztowała ta książka?
Sporo. Poczułam, że opisywanie trudnych życiowych sytuacji jest dużą odpowiedzialnością. Czy dziecko powinno być na pogrzebie rodzica, jak budować relacje z przyjaciółmi w trudnej sytuacji, jak poradzić sobie ze stratą, co można, czego nie itd. Żeby dać odpowiedzi na te pytania, poszłam na psychoterapię - po to, żeby się upewnić, że rozwiązania sytuacji, które proponuję, są słuszne. Odkryłam w pracy pisarza dużą płaszczyznę odpowiedzialności za słowo, za konkretne wskazania. Jeśli grzebie się w emocjach, dłubie się w ranach, to trzeba wiedzieć, jak te rany później zagoić. Ostatecznie sama książka stała się dla mnie psychoterapią. Pozwoliła mi w zupełnie inny sposób spojrzeć na życie, dała mi nowe otwarcie. Nastawiła mnie na pracę u podstaw z samą sobą, uczuliła na komunikację, na budowanie relacji.
Wszystkie problemy mojej bohaterki przerobiłam w sobie, momentami było ciężko. Ale chciałam, żeby czytelnik uświadomił sobie coś, co może jest banalne, a jednak niewielu z nas o tym pamięta - że życie naprawdę jest nieprzewidywalne.
Znajomi odnajdują się w książkach?
Niektóre osoby się odnalazły i obraziły. Ale trudno, nic na to nie poradzę. Jeśli ktoś doszukuje się swoich cech w negatywnych postaciach przeze mnie wykreowanych, to tylko źle o nim świadczy (śmiech). Historie są wymyślone i fikcyjne, postaci też, ale oczywiście trudno byłoby nie czerpać inspiracji z otoczenia.
Oprócz tych kilku obrażalskich, jakie były reakcje na Pani debiut literacki?
Ogólnie rzecz biorąc bardzo pozytywne, choć kilka osób się odsunęło. Zawsze mówię, że każdy sukces i każde nieszczęście weryfikuje przyjaciół i znajomych. Tak było i tym razem, ale na szczęście większość przyjaciół i znajomych cieszyła się razem ze mną, byli dumni, że mają w otoczeniu kogoś, kto napisał książkę (śmiech). Byłam chwalona za język, którym książki są napisane. To dla mnie ogromny komplement. Parę osób narzekało, że za często używam przekleństw. Ale przecież używamy ich w życiu, więc jak miałoby to wyglądać? Dajmy na to prymitywny Edek o aparycji osiłka nie będzie przecież mówił kwiecistą polszczyzną, tylko co drugie słowo będzie kończył przerywnikiem. Trudno, żeby było inaczej.
Pierwsza książka sprzedała się dobrze?
Z tego, co wiem, jak na debiut to nawet bardzo dobrze - była dodrukowywana. Podobno bardzo trudno ją w tej chwili kupić, a nawet znaleźć w bibliotece, bo cały czas jest w ruchu.
Jaki jest współczesny rynek literatury polskiej, szczególnie w kontekście tego, że podobno z czytelnictwem jest tragicznie?
Swoją przygodę w wydawniczym marketingu zaczęłam w 1997 roku. To był zupełnie inny świat. Do Polski wjechały wtedy wielkie nazwiska, wielkie tytuły, wcześniej tego nie było. Przynajmniej nie na taką skalę. Ludzie oszaleli. Książki były kolorowe, doskonale wydane, na bardzo dobrym papierze, świetne edytorsko. Miały potężne nakłady, które wyprzedawały się na pniu. Czytelnicy tłumnie przychodzili na spotkania z takimi pisarzami jak Jonathan Carroll czy William Wharton. Teraz na targach książek też są tłumy czytelników, tyle że stoją w ogonkach do pani aktorki, która popełniła wspomnienia, pana sportowca, który radzi, jak zdrowo jeść i ćwiczyć, do pani celebrytki, która pokazuje, jak się ubrać. Takich kolejek nie ma do pisarzy, no oczywiście poza kilkoma wyjątkami. A jeśli chodzi o czytelnictwo - kiedyś sprzedać 50 tysięcy książek nie było żadnym problemem. To oczywiście wymagało promocji i nakładu pracy, ale nie było wcale tak trudne do osiągnięcia. Teraz o takich wynikach można pomarzyć.
Ludzie naprawdę nie czytają, proszę mi wierzyć. Czytają ci, którzy robią to od zawsze. Nowe pokolenie moli książkowych jakoś nam się nie wykształciło.
To w takim razie jakie jest życie autorów w Polsce?
Bardzo proste. Trzeba wstać rano, iść do roboty, zarobić jakiś pieniądz i przy okazji sobie wieczorem popełnić książkę. Oczywiście żartuję, ale to nie jest tak, że się siada, czeka na wenę i pisze. Wielki proces twórczy to luksus, który w Polsce ma niewielu autorów. Mało kto pisze, z tego żyje i nie musi robić już nic ponadto. Ja jestem na początku drogi, więc już w ogóle nie ma o czym mówić.
Gdzie Pani pisze - w domu, na kolanie, w telefonie?
Muszę się kompletnie wyłączyć, ale staram się nie robić tego kosztem dzieci i rodziny. Zazwyczaj piszę, gdy w domu jest pusto. Dziennie jestem w stanie popełnić dwadzieścia stron, ale to już jest wysiłek. Piszę zazwyczaj, siedząc na kanapie, z laptopem na kolanach i kotami, które po mnie chodzą. Wtedy jest najlepiej.
Czytelnicy czekają już na kolejną książkę…
Która będzie pod koniec sierpnia, to jednak zupełnie coś innego niż dotychczas. Uwielbiam gotować, wpadam na różne pomysły i wtedy szybko zapisuję je na jakichś karteczkach. Mam tego pełno. Pomyślałam - dlaczego tego nie wydać? Sporo czasu ostatnio spędziłam w Toruniu, gdzie Kurt Scheller prowadził warsztaty kulinarne i dał mi zupełnie nowe spojrzenie na smaki. I tym sposobem powstał „Notes kulinarny”, który zostanie wydany niebawem. Będzie zupełnie nietypowy, bo napisany odręcznie, a zamiast zdjęć pojawią się w nim autorskie rysunki mojego męża. Czegoś takiego chyba jeszcze nie było.
Dużo tego wszystkiego - pisanie, gotowanie, warsztaty…
Ale jestem naprawdę szczęśliwa. Do pełni brakuje mi tylko sukcesu finansowego. Wreszcie nauczyłam się żyć. Potrafię się zatrzymać na chwilę, rozejrzeć, złapać oddech. I to jest niesamowite! Życzę takiego stanu wszystkim. Wszystko mamy w głowie i tylko od nas zależy, jak bardzo będziemy szczęśliwi.