Sąd Najwyższy w sprawie senatora elekta PiS Marka Komorowskiego rozwiał widoki opozycji na tak bardzo pożądany przez nią podlaski mandat
Od początku kampanii było wiadomo, że Podlaskie nie przyłoży się do odbicia przez opozycję Senatu. Protest wyborczy w sprawie rejestracji Marka Komorowskiego z PiS był jedyną szansą na wywalczenie mandatu w Izbie Wyższej. Ale Sąd Najwyższy ostatecznie rozwiał złudzenia.
Załóżmy, że wiosną 2020 roku obecny senator-elekt Marek Komorowski oddaje mandat w okręgu łomżyńsko-suwalskim i obejmuje jedną z funkcji rządowych. W takim przypadku konieczne będą wybory uzupełniające, zaledwie pół roku po terminowych. Scenariusz rodem z political-fiction? Nic bardziej mylnego. W okręgu 59 już raz się spełnił. W 2016 roku ledwie co wybrany senator Bohdan Paszkowski oddał mandat, by zasiąść w fotelu wojewody podlaskiego. Z jednej strony był to ruch centrali z Nowogrodzkiej, neutralizujący zwalczające się opcje w podlaskim PiS, które dzieląc powyborcze łupy znalazły się w impasie co do reprezentanta rządu w terenie. Z drugiej strony otwierał – przez okręg suwalsko-łomżyński – drogę Marii Annie Anders do Izby Wyższej.
Wspólnym mianownikiem zarówno tej realnej sytuacji z przeszłości, jak i hipotetycznej z przyszłości jest to, że uzupełniające wybory wygrałby kandydat PiS (jak każde terminowe). Dlatego protest wyborczy KW PSL (popierany przez KO i lewicę) co do terminu zarejestrowania Marka Komorowskiego był jedyną szansą na mandat senatorski tak bardzo pożądany przez podlaską opozycję. Nie w walce bezpośredniej, ale używając terminologii sportowej – przy zielonym stoliku. Bo gdyby sąd uznał protest za słuszny, w powtórzonych wyborach nie mógłby startować kandydat PiS.
Wyniki wyborów do Senatu 2019 w Białymstoku i Podlaskiem. Oficjalne wyniki PKW
Przypomnijmy. Spór toczył się o terminy rejestracji kandydata PiS. Pierwotnie był nim Kornel Morawiecki, jednak ojciec premiera zmarł 30 września. Tego samego dnia Państwowa Komisja Wyborcza zarejestrowała Marka Komorowskiego jako przedstawiciela PiS w walce o mandat senatorski w okręgu 59. Już wtedy przedstawiciele opozycji podnosili, że nastąpiło to w sprzeczności z Kodeksem Wyborczym. Stanowi on, że w przypadku śmierci kandydata komitet wyborczy może wskazać następcę najpóźniej 15 dni przed wyborami. Tymczasem Kornel Morawiecki zmarł 13 dni przed wyborami, dlatego – zdaniem przedstawicieli opozycji wspartej przez interpretację niektórych środowisk prawniczych – partia nie powinna zgłaszać następcy. Domagali się też unieważnienia wyborów w okręgu 59.
Jeszcze w kampanii, ale też gdy po ogłoszeniu wyników wyborów zaczęły pojawiać się głosy o złożeniu protestu wyborczego, przedstawiciele białostockiej delegatury Państwowej Komisji Wyborczej podkreślali, że są pewni prawidłowego zarejestrowania kandydata. Bo formalnie graniczną datą miała być sobota 28 września. Był to jednak dzień wolny od pracy, dlatego ostateczny termin został przesunięty na 30 września.
Do tej interpretacji przychylił się ostatecznie Sąd Najwyższy i oddalił protest. Jego rzecznik sędzia Michał Laskowski podkreślał w mediach, że PKW długo przed śmiercią Kornela Morawieckiego ustaliła kalendarz i wskazała 30 września jako ostatni dzień, kiedy może dojść do zmiany kandydata. Marek Komorowski po raz drugi odbierał gratulacje, a opozycji na otarcie łez pozostało przekonanie, że ze wszystkich protestów wyborczych, zgłoszonych w kraju odnośnie wyborów do Senatu, jako jedyny merytorycznie uzasadniony uznany został ten dotyczący okręgu nr 59. Na jego rewersie jawi się strukturalna niezdolność podlaskiej opozycji do wygrania z PiS batalii o miejsce w Izbie Wyższej.
Z ogólnopolskich przyczyn należy wymienić przewagę PiS wynikającą z obietnic i transferów socjalnych czy dominacji publicznych mediów w regionie. Tyle że PiS, gdy nie rządził w kraju, w tej części województwa podlaskiego i tak mógł liczyć na dominujące poparcie w elektoracie. Dzięki specyfice wyborczej subregionu, ale też błędów opozycji.
Dobitnie udowodniła to nie tylko ostatnia elekcja, ale przede wszystkim wybory uzupełniające z wiosny 2016 roku. Wtedy zdesantowana do okręgu Anna Maria Anders poradziła sobie ze starym podlaskim „wyjadaczem“ Mieczysławem Bagińskim z PSL, popieranym przez siły opozycyjne. A przecież wydawałoby się, że wybory uzupełniające to wymarzona okazja do zmobilizowania elektoratu pod szyldem obrony systemu prawnego i obyczaju demokratycznego, do którego zakwestionowania już przystępował PiS.
Annie Marii Anders nie przeszkodziła nawet łatka desantowca oraz jej porażka w dwóch najważniejszych miastach okręgu (Łomża i Suwałki). Źródła jej sukcesu nie do końca chyba zdiagnozowali liderzy podlaskiej opozycji. Już w chwili ich przymiarek do wspólnego kandydata w 2019 r. (początkowo rozważano ponownie Mieczysława Bagińskiego, ostatecznie wskazano Zenona Białobrzeskiego, byłego wójta Zbójnej), było jasne, że mandatowy status quo sprzed trzech i pół roku zostanie utrzymany. Niepomna tamtych doświadczeń opozycja wspólnie zdecydowała się popierać jeszcze słabszego kandydata (w samym PSL było kilkunastu mocniejszych). Paradoks jest tym większy, że gdyby Kornel Morawiecki nie zmarł przed wyborami, to wygrałby je – bez kampanii wyborczej – leżąc w szpitalu.
– Tego dzisiaj nie możemy tak ocenić – mówi Stefan Krajewski, szef podlaskich ludowców . – Dużo ludzi po ostatniej kadencji pani Anders miało mieszane uczucia. Dochodziły do nas sygnały, że – przez to niezadowolenie – wystawienie doświadczonego samorządowca z tego terenu może przybliżyć nas do wygranej. Ale propaganda sukcesu PiS, zwłaszcza w tych małych miejscowościach, gdzie odbierana jest tylko i wyłącznie telewizja publiczna, zbiera żniwo. Z tym naprawdę trudno walczyć. Wiem to, bo uczestniczę w debatach przekazując informację o tym, jak miało być, a jak nie.
Tyle że okręg 59 to nie tylko dawne łomżyńskie, ale też i Suwalszczyzna, na której zarówno PSL, jak i opozycja z każdymi kolejnymi wyborami oddawała pola PiS. A już na pewno ubiegłoroczne wybory do sejmiku powinny być dla niej światłem ostrzegawczym, a majowe do europarlamentu – dzwonkiem alarmowym. Dziś nie tylko nie ma senatora, ale i posła z tej części województwa. Gdyby opozycja na serio wierzyła w zwycięstwo nad PiS, to powalczyłaby szerzej o Suwalszczyznę, wystawiając kandydata, który równoważyłby elektorat PiS wokół Łomży. No chyba, że nie ma nikogo takiego, ale wtedy wieloletnia niemoc strukturalna opozycji zostałaby jeszcze mocniej obnażona. Tym bardziej niektórzy liderzy opozycyjni powinni porzucić walkę o Sejm i wystartować do Senatu.
– Ważna była dla nas lista sejmowa, zwłaszcza po stracie w kadencji posła, który przeszedł do PiS (Mieczysław Baszko – przyp. red.) – tłumaczy Stefan Krajewski.
– Przełomowym wydarzeniem jest zwycięstwo w wyborach do Senatu. Media na całym świecie podkreślają, że wynik wyborów w Polsce jest tylko połowicznym zwycięstwem partii rządzącej – mówi Robert Tyszkiewicz, szef podlaskiej Platformy.
- Wiem, jak wiele cierpliwości i pracy wymagało wynegocjowanie paktu senackiego w całej Polsce, bo te negocjacje z PSL i Lewicą prowadziłem, dlatego dziś tak mocno angażuję się w obronę tego wielkiego zwycięstwa opozycji - dodaje.
Nie stało się to w żadnym z trzech podlaskich okręgów. We wtorek iluzję na mandat przy zielonym stoliku ostatecznie rozwiał Sąd Najwyższy.
Pakt senacki w Podlaskiem sprowadzał się do tego, że ludowcy na północy województwa wystawili swojego kandydata popieranego przez resztę opozycji, a na południu wskazało go PO (okręgu 61 obejmował powiaty wysokomazowiecki, bielski, hajnowski i siemiatycki). W tej części województwa nigdy nie było łatwo kandydatom prawicy. Wynikało to z uwarunkowań historycznych, narodowościowych i religijnych. Ponadto w 2007 roku (województwo było jednym okręgiem), jak i po reformie z 2011 r. (podział Podlaskiego na trzy okręgi senackie) kandydaci PiS musieli mierzyć się z Włodzimierzem Cimoszewiczem. Z góry można było założyć wynik takiego starcia. Do tego stopnia, że w 2011 roku nawet Platforma Obywatelska na południu nie wystawiła swojego kandydata i poparła byłego premiera. Manewr ten powtórzono w 2015 roku, z tą różnicą, że kandydatem popieranym przez PO był Eugeniusz Czykwin, wieloletni poseł SLD, cieszący się uznaniem w środowisku mniejszościowym. To jednak już nie wystarczyło, by pokonać kandydata PiS. Okazało się, że bardziej liczny elektorat gmin południowo-zachodniej części okręgu przeważył nad wyludnionymi miejscowościami wschodniej części województwa. Ponadto brak trzeciego kandydata sprzyjał w 2015 roku przedstawicielowi prawicy.
W tym roku już od samego początku kampanii zanosiło się na powtórkę. Po pierwsze: ubiegłoroczne wybory do sejmiku (okręg samorządowy częściowo pokrywa się z senackim) i majowe do europarlamentu pokazały, że w tej części regionu PiS jeszcze bardziej zwiększył swoje poparcie. Po drugie: Jacek Bogucki dawał jeszcze większą pewność wygranej niż Tadeusz Romańczuk (przy jego ostatnich zawirowaniach ponowny start raczej nie wchodził w grę). Tym bardziej że za rywala miał radnego wojewódzkiego Igora Łukaszuka.
Odmienna sytuacja była w kręgu 60 (Białystok, powiat białostocki i sokólski). To z niego po raz ostatni opozycja, a Platforma po raz pierwszy, wyrwała PiS mandat. Tyle że wybór Tadeusza Arłukowicza przypadł w szczytowym okresie popularności PO, na której czele w regionie stał Damian Raczkowski. Wtedy poparcie w Białymstoku wystarczało, by zneutralizować dominacje w terenie kandydata PiS (był nim Marek Zagórski, obecny minister cyfryzacji). Cztery lata później już nie. Były wojewoda, a wówczas Maciej Żywno nie sprostał Janowi Dobrzyńskiemu. A przecież był znacznie bardziej rozpoznawalny w terenie niż w tym roku wiceprezydent Białegostoku Zbigniew Nikitorowicz. Ponadto nadzieja na to, że na starcie Jana Dobrzyńskiego w 2019 r. w kontrze do oficjalnego kandydata PiS Mariusza Gromki, skorzysta kandydat Koalicji Obywatelskiej, okazały się iluzją.
Usprawiedliwieniem nie jest też skala poparcia dla kandydatki Kukiz15 Wandy Jankowskiej.
Po prostu: bez szturmu na tereny wokół Białegostoku i powiat sokólski Senat pozostanie niespełnionym pożądaniem.