Sami chcemy znaleźć się na uboczu Europy [ROZMOWA]
Z dr. Maciejem Krzemińskim z Ośrodka Badań Integracji Europejskiej na Uniwersytecie Gdańskim rozmawia Jarosław Zalesiński.
We wtorek w Sopocie spotkali się ministrowie spraw zagranicznych państw wyszehradzkich, bałtyckich i nordyckich, a w środę Komisja Europejska ogłosiła w Brukseli swoją wizję rozwoju Unii. Które z tych wydarzeń ma dla nas większą wagę?
Zacznę od dokumentu przedstawionego przez Komisję Europejską. Dotyczył on przyszłości unii walutowej. Z dokumentu jasno wynika, że „stara” Europa będzie się głębiej integrować w gronie tych państw, które są członkami strefy euro.
Integrować tak, że nawet przyjmując wspólny budżet, wyodrębniony z budżetu unijnego.
Nie jest jasne, czy wyodrębniony, czy dodatkowo finansowany, ale osobny. A my, zamiast jasno zadeklarować, że naszym celem jest przyjęcie euro, słyszymy np. od prezesa Kaczyńskiego, że przyjmiemy je wtedy, gdy poziomem rozwoju gospodarki dorównamy Niemcom. Czyli za jakieś 75 lat...
Ale funkcjonalność strefy euro jest przez ekonomistów różnie komentowana. Może rzeczywiście nasze interesy lepiej budować w granicach „Trójmorza”, czyli państw od Bałtyku po Morze Czarne i Adriatyk?
To dopiero pewna wizja. Proszę jednak spojrzeć na funkcjonalność obecnej Grupy Wyszehradzkiej. Jaka wynika dla nas wartość dodana z tego, że funkcjonujemy w tym gronie? W teorii wygląda to może i przekonująco: mamy podobne położenie i uwarunkowania historyczne. Tylko że w praktyce okazuje się, że gdy państwa z tej grupy kładą na jednej szali narodowy interes, a na drugiej - interes regionalny, jest oczywiste, co wygrywa.
My bardzo nie chcemy Nord Stream 2, a Słowacy widzą w tej inwestycji swój interes.
Chociażby. Przypomnijmy, że w całej Grupie Wyszehradzkiej nie udało się nam znaleźć choćby jednego partnera, który by zagłosował tak jak my w sprawie kandydatury Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej. Niech się państwa tak zwanego Trójmorza integrują, proszę bardzo, ale nie może to być traktowane jako przeciwwaga dla procesów integracyjnych w Unii Europejskiej.
W lipcu liderzy państw Trójmorza mają się spotkać we Wrocławiu. Gdyby zaproszenie przyjął Donald Trump, spuchlibyśmy z dumy. Taka transatlantycka współpraca Trójmorza z USA nie służyłaby naszym interesom?
Gdyby prezydent Trump pojawił się na tym spotkaniu, niewątpliwie byłby to powód do dumy. Ale zapytajmy, dlaczego ewentualnie przyjąłby on zaproszenie? Dlatego, że uważa Trójmorze za tak ważne dla Stanów Zjednoczonych? Czy też dlatego, że jego politycznym celem jest osłabianie Unii Europejskiej? Moim zdaniem - taki byłby jego rzeczywisty cel. Pytanie, czy powinniśmy przykładać do tego rękę. Na razie wygląda to tak, jakby zależało nam na osłabianiu Europy. Państwa „starej” Unii w odpowiedzi na to mówią: skoro chcą pozostać na uboczu, to niech sobie tam żyją. A my będziemy się bardziej integrować w węższym gronie. Będzie nam nawet łatwiej bez ogona państw Europy Środkowej i Wschodniej.
Różnie się obecny etap integracji europejskiej nazywa: większa elastyczność, dwie prędkości, zmienne geometrie itp. Ale czy jeden sens tych zmian nie jest po prostu taki, że powstaje salon Europy i jego przedpokój?
Teoretycznych koncepcji jest teraz wiele. Mógłbym jeszcze dodać Europę á la carte, czyli koncepcję, wedle której każdy z krajów unijnych miałby sobie wybierać, z jakich rozwiązań chce korzystać.
Teoretycznych koncepcji może być wiele, ale mnie sprawa interesuje od strony praktycznej: co tracimy, jeśli nie załapujemy się do salonu eurolandu?
Choćby to, że dla globalnych graczy zawsze ważniejszy będzie ten obszar, który ma wspólną walutę. Sami ustawimy się na marginesie gospodarczym i politycznym. A dzieje się tak dlatego, że polityka zagraniczna jest podporządkowana polityce wewnętrznej.
Z oczywistych powodów: Polacy wprowadzenia euro dzisiaj sobie w większości nie życzą.
Rząd rozgrywa politykę wewnętrzną, posługując się polityką międzynarodową. A nigdy polityka zagraniczna nie powinna być narzędziem polityki krajowej. U nas niestety coraz częściej tak się dzieje.
Rozmawiał