Jeśli któregoś dnia coś gwałtownie przerwie karierę polityczną obecnego premiera - to będą to działki rodziny Morawieckich.
Dopóki Morawiecki był prezesem banku, to szukanie okazji do zrobienia „dobrego interesu”, na przykład na nieruchomościach, można było uznawać za rzecz „normalną”, a w każdym razie w kręgu bankierów najzupełniej typową. Choć i tu - jak wiadomo - skala nierówności występujących we współczesnym zepsutym kapitalizmie między wąską grupą menadżerów-krezusów, a całą resztą ludzkości, wywołuje na całym globie coraz silniejszą krytykę i coraz bardziej zaciekłą złość. Ale co innego bankierzy, których lud w skrytości ducha nienawidzi, w czym utwierdzają go modni ekonomiści (np. Piketty czy Krugman). A co innego politycy, którzy robiąc na oczach publiczności krociowe i niezbyt ładnie wyglądające interesy, rujnują autorytet własny, szkodzą swoim obozom politycznym, a co najważniejsze - przyczyniają się do ugruntowania ludowej wiary, że samym sednem polityki są właśnie wyjątkowe okazje do robienia „dobrych interesów”.
Dawno temu Morawiecki kupił niedrogo działki od jakiejś wrocławskiej parafii, jak sam opowiadał, za poradą ówczesnego wrocławskiego metropolity i kardynała. Oczywiście, tamta historia wystawia kiepskie świadectwo relacjom pomiędzy lokalnymi działaczami na Dolnym Śląsku a ówczesnym metropolitą, skoro owi działacze odwiedzali kardynała, aby się go poradzić, jakby tu z pomocą kurii zrobić jakiś dobry interes. Ale pal licho! Było to dawno, Morawiecki nie był premierem, a okazja dla żądnego bogactwa działacza była kusząca. Jednak pierwszy moment, gdy Morawiecki okazał brak instynktu, to nagłe przepisywanie działek do majątku żony, gdy obejmował kluczowe stanowisko w państwie. Tak jakby sądził, iż w ten sposób „schowa” tamtą transakcję przed oczami wścibskich mediów i opinii publicznej. Zaiste, uderzająca to naiwność, bo przecież dopiero taki nagle przepisany na żonę majątek czołowego polityka, prowokuje do wszelakich podejrzeń i śledztw medialnych. Skoro polityk próbuje schować majątek, to znaczy, że coś tutaj musi być do ukrycia. I już wkrótce Morawieccy mieli się przekonać, że wizerunkowe skutki tamtej operacji okazały się dla premiera opłakane.
Ale najbardziej zdumiewające jest to, że tamta lekcja Morawieckich niczego nie nauczyła. I teraz, gdy Mateusz Morawiecki znajduje się w oku politycznego cyklonu, i decyduje się właśnie jego polityczna przyszłość, żona premiera odsprzedaje z wielomilionowym zyskiem owe pokościelne działki jakiemuś deweloperowi. I tłumaczy jeszcze potem, w dość pryncypialnym oświadczeniu, że rodzina zarobiła na tej operacji wprawdzie kilkanaście milionów, ale jednak ociupinę mniej, niż wyliczono to w mediach. Tak jakby tych „okazyjnie” kupionych przed laty działek, i tak przecież rosnących w cenie, Morawieccy nie mogli sprzedać po tym, jak premier odejdzie ze swego urzędu, albo jeszcze lepiej - w spokoju zostawić dla swoich dzieci. Nie dziwota, że tak karkołomne postępowanie musiało po raz kolejny wywołać falę spekulacji co do tego, czegóż to Morawieccy boją się, że tak nagle sprzedają teraz swoje działki.
Rozsądnie rzecz biorąc, to trudno pojąć takie samobójcze kopanie dołków pod samym sobą, pod swoim rządem, i pod całą, słabnącą przecież, formacją rządzącą. Więc aż się ciśnie na usta pytanie, czy przez pieniądze Mateusz Morawiecki nie traci koniecznego politykowi instynktu samozachowawczego?