Samorządowa rewolucja: ci prezydenci mogą pożegnać się z urzędem w 2018 roku [INTERAKTYWNA MAPA]
Zygmunt Frankiewicz, Andrzej Dziuba czy Małgorzata Mańka-Szulik przez lata nie mieli politycznej konkurencji w swoich miastach, a kolejne wybory wygrywali zdecydowanie. Dla wielu był to gwarant samorządowej stabilności i dowód zaufania wyborców. PiS chce jednak przewrócić ten porządek, w imię walki z „patologizacją” w miastach.
Rewolucji, którą PiS szykuje w samorządach, nie da się porównać z żadnymi roszadami na tym szczeblu władzy w ostatnim ćwierćwieczu. Nie tylko pod względem skali: wszak tylko w województwie śląskim w 16 z 25 największych miast zmieni się prezydent lub burmistrz, ale i kontrowersyjności proponowanej reformy. Jak bowiem zapowiedział Jarosław Kaczyński, ograniczenie do dwóch kadencji wójtów, burmistrzów i prezydentów miast miałoby obowiązywać już od najbliższych wyborów samorządowych w 2018 roku. I jak zastrzega prezes PiS, samorządowcy, którzy rządzą już od co najmniej dwóch kadencji, nie będą mogli kandydować na te same stanowiska.
Jeśli Prawu i Sprawiedliwości uda się ten zakaz przeforsować, w dużych miastach regionu ostaną się prezydenci tylko w Katowicach, Sosnowcu i Rybniku. I to tylko na jeszcze jedną kadencję. O ile oczywiście wygrają przyszłoroczne wybory. W całej Polsce, jak obliczyła Fundacja Batorego, pracę straci aż 1597 samorządowców.
Czy prawo będzie działać wstecz?
Wątpliwości wokół zmian w ordynacji wyborczej jest więcej niż informacji, które wiemy na pewno. Np.: czy kadencje samorządowe będą teraz planowane w modelu 2x5 lat? Nie wiadomo nawet, czy PiS zbierze w tej sprawie większość w Sejmie: niedawno, również na łamach DZ, wicepremier Jarosław Gowin podkreślał, że nie wyobraża sobie, by zastosowano prawo działające wstecz i on takiego rozwiązania z całą pewnością nie poprze. Choć przychylność wobec dwukadencyjności deklarowali Kukiz’15 i Nowoczesna, ich posłowie raczej nie będą chętni do przykładania ręki do takiej formy przewietrzania samorządów. Z tego samego powodu, na który wskazywał lider Polski Razem: zmiany reguł w trakcie gry. O tym, czy można ją przeprowadzić, zadecyduje najprawdopodobniej Trybunał Konstytucyjny.
Koncepcję krytykują też eksperci. Przywołana przed momentem Fundacja Batorego wskazuje, że ograniczenie kadencji funkcjonuje tylko w dwóch krajach Unii Europejskiej. We Włoszech burmistrz może sprawować swoją funkcję przez dwie pięcioletnie kadencje, zaś w Portugalii zostać wybranym trzy razy na okres czterech lat. Trzeba jednocześnie pamiętać, że w Polsce nie mówi się na ten temat od wczoraj. Od lat słychać argumenty o zbyt małej wymianie kadr w samorządach, tym bardziej że władza w nich jest skoncentrowana w rękach lokalnych monarchów. To pokazuje również, jaką drogę przeszliśmy w ciągu zaledwie 1,5 dekady: jeszcze pod koniec lat 90. krytykowano zbyt dużą rotację na stanowiskach prezydentów czy burmistrzów, co utrudniało realizację spójnej wizji lokalnego rozwoju.
Czy powinna zostać wprowadzona kadencyjność prezydentów i burmistrzów miast?
Dziś Kaczyński mówi o „patologizacji sporej części samorządów, która zaszła tak daleko, iż trzeba to w końcu przeciąć”. „W ten sposób to przecinamy. Warto, żebyśmy zdali sobie sprawę, że są wciąż w Polsce gminy, w których do dziś rządzą ci sami ludzie, którzy w 1973 r., będąc młodymi działaczami partii, zostawali naczelnikami tych gmin. To nie jest normalne” - podkreślał Kaczyński. Rzecz w tym, że po stronie długoletnich prezydentów są dziś czytelne dane. Zygmunt Frankiewicz, który w Gliwicach sprawuje władzę rekordowe w Polsce 24 lata, przywołuje rankingi zestawiające efektywność pracy samorządowców z liczbą kadencji. Wynika z nich, że miasto zarządzane przez jednego prezydenta przez 16 lat jest średnio 6-krotnie w lepszej kondycji od gminy, w której władza zmieniała się co cztery lata.
- Nie istnieje dobre uzasadnienie, by siłą usuwać prezydentów, tak jak nie ma dowodów na powszechną patologię w samorządach - podkreśla Frankiewicz, szefujący również Związkowi Miast Polskich. - Jest natomiast inny problem, kadrowy. Jeśli pozbędziemy się kompetentnych prezydentów z długim stażem, stratę odczuje państwo. Bo nie mamy wielu przygotowanych ludzi do kierowania samorządami.
To mieszkańcy przewietrzają
Choć reformie towarzyszą też znacznie mocniejsze zarzuty, łącznie z łamaniem zasad demokracji, założenia PiS popiera wiele lokalnych stowarzyszeń i ugrupowań, którym do tej pory nie zawsze udawało się przebić przy ugruntowanym od lat układzie politycznym w mieście.
- To, co się dzieje w samorządach, to jeden z największych problemów III RP. Jakakolwiek zmiana, choćby pokoleniowa, będzie wielką wartością w naszych miastach - uważa Petros Tovmasyan, działacz Ośrodka Studiów o Mieście Gliwice, jeden z krytyków ostatnich poczynań Frankie-wicza. - Prezydent Frankiewicz był dobrym gospodarzem Gliwic, ale od 10 lat widać, że jego dalsze rządy są już nie na te czasy - ocenia Tovmasyan.
Samorządowcy przypominają jednak, że władzy co cztery lata nie powierza im premier, tylko wyborcy. I ci potrafią pożegnać nawet prezydenta, do którego przez kilka kadencji się przyzwyczaili. Dowody? W 2010 roku w Chorzowie wybrano Andrzeja Kotalę. Przegrał z nim Marek Kopel, po w miarę stabilnych 19 latach spędzonych na stanowisku. Podobnie było trzy lata temu w Sosnowcu czy Rybniku, choć, odpowiednio: Kazimierz Górski i Adam Fudali byli zdecydowanymi faworytami do dalszego rządzenia. Ponadto, na tym szczeblu mamy do czynienia z największą liczbą instrumentów służących do kontroli i rozliczania rządzących. Samorządowców sprawdza Regionalna Izba Obrachunkowa, Najwyższa Izba Kontroli czy Centralne Biuro Antykorupcyjne. Dołóżmy do tego wojewodę z jego nadzorem prawnym.
Ponadto, prezydenta w trakcie kadencji można odwołać w referendum. Fakt, nie jest to łatwe przedsięwzięcie, ale 5 lat temu zorganizowano je z powodzeniem w Bytomiu: mieszkańcy zamienili w ten sposób Piotra Koja na Damiana Bartylę. Z drugiej strony, dwukrotnie, dwa razy bezskutecznie, próbowano w Gliwicach odwołać Frankiewicza (w 2009 i 2012 roku), co może dowodzić, że inicjatywa referendalna nie oznacza automatycznego powodzenia lokalnej opozycji. Ludzie raczej podchodzili do takich przedsięwzięć z dużą dozą zdrowego rozsądku.
Rekordzista? 44 lata u władzy
Dziś w wielu komentarzach dominuje pogląd, że PiS w niezbyt uczciwy sposób po prostu próbuje w samorządach przejąć władzę. Te w ostatnich dekadach skutecznie opierały się wpływom partyjnym: w większości miast np. woj. śląskiego rządzą prezydenci niezależni. A jeśli już reprezentują duże polityczne organizacje, to są to głównie PO (np. Andrzej Kotala w Chorzowie), PSL czy SLD (np. Krzysztof Matyjaszczyk w Częstochowie).
W naszej polityce bywa ostatnio tak, że partyjne siły starają się oddziaływać na te obszary władzy, na które aktualnie wpływu nie mają. Platforma od niedawna lansuje pomysł likwidacji urzędu wojewody. Z obozu PiS od miesięcy dobiegają natomiast wieści i spekulacje na temat planowanych ograniczeń kompetencji samorządów.
Oto prezydenci i burmistrzowie w największych miastach naszego regionu, którzy, jeśli dojdzie do realizacji planów Jarosława Kaczyńskiego, będą musieli za rok pożegnać się z urzędem.
Czy prezydenci zdobędą Senat?
Faktem jest, że przynajmniej kilku prezydentów z długim stażem w woj. śląskim już od dawna poważnie myślało o zakończeniu swojej kariery w samorządzie. Niezależnie od zakusów władzy centralnej, bieżąca kadencja może być ostatnią dla Zygmunta Frankiewicza w Gliwicach, Andrzeja Dziuby w Tychach, Grażyny Dziedzic w Rudzie Śląskiej i Zbigniewa Podrazy w Dąbrowie Górniczej. I każdy z nich ma już zapewne w zanadrzu swój „scenariusz Piotra Uszoka”. Przypomnijmy, że trzy lata temu prezydent Katowic dobrowolnie zrezygnował z ubiegania się o piątą kadencję, zaś przed wyborami z powodzeniem namaścił swojego następcę - Marcina Krupę. Jest duże prawdopodobieństwo, że samorządowcy z silną pozycją w swoich miastach będą w stanie przeprowadzić podobną operację i w ten sposób zachować dotychczasowe wpływy.
PiS może poślizgnąć się na przewietrzaniu samorządów jeszcze dwukrotnie. W PO narodził się pomysł, by prezydentów, którzy nie będą mogli startować w wyborach lokalnych, zaprosić na swoje listy sejmikowe. Wielu z nich w swoich okręgach gwarantowałoby lepszy wynik niż którykolwiek z radnych wojewódzkich w obecnym klubie PiS.
- Za dwa lata prezydenci będą mogli wziąć udział w wyborach do Senatu. Jestem gotów się założyć, że większość z nich wygra w jednomandatowych okręgach w swoich miastach. I w Senacie powstanie silne ugrupowanie samorządowe - mówi Krzysztof Mejer, wiceprezydent Rudy Śląskiej, typowany na następcę Grażyny Dziedzic.
Uporządkowanie tej sytuacji, jeszcze zanim na dobre zaistnieje w parlamencie, zaproponował przed kilkoma dniami europoseł Kazimierz Ujazdowski. Według niego, Senat mógłby składać się z 50 członków wybieranych w poszczególnych województwach przez samorządowe kolegia wyborcze, złożone z samorządowców wszystkich szczebli. Byliby to wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast, starostowie oraz marszałkowie województw, a także radni gminni, miejscy, powiatowi i wojewódzcy. Ujazdowski wyobraża sobie, że tak wybrany Senat działałby jako izba samorządowa i jej kadencja nie pokrywałaby się z kadencją Sejmu.
Metropolia układana na nowo?
I jeszcze jeden, śląsko-zagłębiowski znak zapytania, pojawiający się przy zmianach w ordynacji: jak ta samorządowa rewolucja wpłynie na uruchomienie u nas metropolii? Prezydenci, którzy dziś uczestniczą w budowaniu związku metropolitalnego, po kilku miesiącach jego działania będą musieli przekazać władzę w nim swoim następcom. Czy ci będą ze zrozumieniem patrzeć na wypracowane po latach porozumienie pomiędzy samorządami, czy też grozi nam więcej „kazusów jaworzni-ckich”? W ubiegłym tygodniu prezydent Jaworzna, Paweł Silbert zapowiedział, że jego miasto do metropolii nie przystąpi. Z drugiej strony, całkiem możliwe, że jego ewentualny następca będzie miał w tej sprawie zupełnie inne zdanie.