Samorządowiec nie odpoczywa, bo na urlop chodzić nie musi
Wrócił temat niewykorzystywania urlopów przez samorządowców pochodzących z wyboru, którzy nie mają swojego bezpośredniego przełożonego i zwyczajnie nie ma kto ich na ten urlop wysłać.
Urzędnicy Państwowej Inspekcji Pracy sprawdzili, jak samorządowcy wykorzystują swoje urlopy. W całym kraju PIP skontrolowała, czy 223 wójtów, 103 burmistrzów, 59 zastępców burmistrzów, 41 starostów, 38 zastępców wójtów, 22 wicestarostów, 17 zastępców prezydentów miast, 13 prezydentów oraz 3 marszałków województw i 3 wicemarszałków, posiada zaległości urlopowe. Okazało się, że łączna liczba zaległych urlopów u skontrolowanych osób wyniosła 12,3 tys. dni. Rekordzista z Wielkopolski ma do wykorzystania 78 dni zaległego urlopu. Inny samorządowiec z Podlasia 69 dni. To oznacza, że jeśli ci ludzie, nie zostaną wybrani na kolejną kadencję dostaną za te dni bardzo duży ekwiwalent pieniężny.
Do tych kuriozalnych sytuacji dochodzi z powodu niedopracowanych przepisów. Te nie określają wprost, kto jest zobowiązany do udzielania urlopu wójtowi, burmistrzowi, prezydentowi czy staroście. Samorządowcy najczęściej upoważniają do tego sekretarzy lub zastępców. Czyli swoich podwładnych, którzy nie są w stanie zmusić do urlopu własnego szefa. W normalnych przedsiębiorstwach taka sytuacja byłaby nie do przyjęcia.
O konieczności zmian przepisów w kwestii zaległych urlopów w samorządach i urzędach centralnych rządzący głośno mówili półtora roku temu. Gdy okazało się, że były prezes Trybunału Konstytucyjnego prof. Andrzej Rzepliński ma otrzymać 150 tys. złotych ekwiwalentu za niewykorzystany urlop. Chodziło o 143 dni wypoczynku, z którego nie skorzystał.
PiS zapowiadało zmiany prawa, ale do tej pory ich nie wprowadziło. W efekcie w samorządach nadal dochodzi do nadużyć, bo urlopów samorządowców nikt nie kontroluje. A wystarczyłoby te kwestie powierzyć na przykład radzie miasta lub gminy. Wówczas budżet państwa na ekwiwalentach zaoszczędziłby miliony.