Sanacja II Rzeczpospolitej po zamachu majowym. I po ostatnich wyborach
Historia lubi się powtarzać, najczęściej jako farsa. Dla niektórych Jarosław Kaczyński jest największym politykiem od czasu Józefa Piłsudskiego. Może dlatego, tak jak marszałek, prezes PiS chce podporządkować sobie rząd, Sąd Najwyższy i wojsko.
Jest coś dziwnego i zaskakującego w podobieństwach polityki dwudziestolecia międzywojennego i dzisiejszej Polski. Biorąc poprawkę na całkowicie odmienne warunki geopolityczne i społeczne, niezmienne wydaje się wszechobecne partyjniactwo i charaktery polityków. Można nawet odnieść wrażenie swego rodzaju déjà vu. To samo warcholstwo polityczne, te same wzajemne oskarżenia nienawidzących się ludzi, całkowity brak umiejętności zawierania kompromisów i słuchania argumentów strony przeciwnej.
Zupełnie tak jak dziś „w Polsce wszyscy krzyczą, iż mają rację” - powtarzał Józef Piłsudski. Trudno uwierzyć w coś, co członkowie PiS nazywają patriotyzmem genetycznym, ale w polskiej polityce pieniactwo musi być genetyczne.
Marszałek Kaczyński
Jeszcze przed I wojną światową Józef Piłsudski przekonywał, że „kiedy Polska powstanie niepodległa, będzie tak wielkim dobrem dla Polaków, że w jednej chwili wyciszą się wszystkie spory partyjne i wszyscy będą zgodnie pracować dla państwa”. Bardzo szybko wyleczył się z romantycznego idealizmu. Nadeszły czasy sejmokracji i oskarżeń Piłsudskiego o agenturalność - miał być „osobowym źródłem informacji” działającym na rzecz Austrii. Sanacyjni oficerowie z równą gorliwością „czyścili” tajne akta marszałka, co ludzie prezydenta Lecha Wałęsy przetrząsali archiwa służb specjalnych PRL. Gdyby w II Rzeczpospolitej istniał Instytut Pamięci Narodowej, miałby też pełne ręce roboty. Tym bardziej że chodziło o trzech zaborców, z których każdy miał agenturalną siatkę.
Tadeusz Mazowiecki, pierwszy niekomunistyczny premier w satelickich krajach ZSRR też - nawinie - chciał oddzielić przeszłość grubą kreską i wziąć odpowiedzialność tylko za to, co jego rząd zrobi. Tymczasem „gruba kreska” stała się jego przekleństwem. Miał rację mądry marszałek Piłsudski mówiąc, że parę pokoleń minąć musi, zanim stworzy się znowu państwowa kultura polska. Choć i to sformułowanie jest zbyt optymistyczne widząc, co dzieje się dziś w państwie po październikowych wyborach parlamentarnych.
Hasła pomajowych rządów przypominały niemal dokładnie to, co proponuje rząd PiS, a raczej Jarosław Kaczyński (nawiasem mówiąc, tak jak marszałek prezes PiS rządzi zza pleców premiera i prezydenta). Pół roku po zamachu majowym, w grudniowym numerze jednej z gazet warszawskich, pojawiła się karykatura. Na bożonarodzeniowej choince Wincenty Witos, ostatni premier przed majowym puczem, wiesza życzenia: „Korupcja”, „Fałszowanie prawdy”, „Demagogia”, „Nepotyzm”, „Partyjniactwo” i „Złodziejstwo”. Obok karykatura marszałka wieszającego swoje choinkowe prezenty: „Patriotyzm”, Państwowość”, „Twórczość”, „Sanacja moralna”, Praworządność”, „Uczciwość”, „Wytrwałość”, „Praca”. Bez cienia przesady można by zamienić w TVP Witosa na Tuska i marszałka na Kaczyńskiego.
W grudniu ubiegłego roku w tygodniku „Die Welt” ukazał się artykuł niemieckiego dziennikarza Bertholda Seewalda na temat ostatnich polskich przemian i PiS-owskiej sanacji. Dziennikarz pisze: „Przed kilkoma laty Jarosław Kaczyński spytany o polityczny wzór do naśladowania odpowiadał: Józef Piłsudski. Teraz, w kontekście ostatnich wydarzeń, jakie mają miejsce w Polsce odpowiedź ta budzi zupełnie inne konotacje.”
Rzeczywiście, bracia Kaczyńscy nigdy nie ukrywali swej fascynacji postacią Józefa Piłsudskiego. A zwolennicy widzą w Jarosławie drugiego marszałka. Poeta Jarosław Marek Rymkiewicz powtarza od lat, że Jarosław Kaczyński jest największym polskim politykiem od czasów Józefa Piłsudskiego. Siłą sprawczą obu mężów stanu jest jakobny siła duchowa i moralna.
Piłsudski rzeczywiście nie mógł znieść nieprawości polityków, a jedno z najważniejszych haseł zamachu majowego brzmiało: „Nie damy rozkradać Polski!”. Krytykował korupcję, prywatę posłów i tworzenie koterii. Konstytucję z marca 1921 roku nazywał pogardliwie „konstytuta prostytuta”, bo ograniczała kompetencje głowy państwa i rządu. Nowa ekipa rządowa natomiast, wybrana pod dyktando Piłsudskiego, zapowiadała uzdrowienie chorego państwa.
W polityce zagranicznej II Rzeczypospolitej dominowała koncepcja dwóch wrogów - Niemiec i bolszewickiej Rosji - oraz tzw. Międzymorza. To pomysł sojuszy lub nawet federacji państw Europy Środkowo-Wschodniej, oczywiście pod przewodnictwem lokalnego mocarstwa, czyli Polski starającej się o... kolonie. Państwa leżące od Litwy i Łotwy na północy, aż po Adriatyk i Morze Czarne miały być przeciwwagą dla dwóch wrogów.
Jeśli dobrze przyjrzeć się wizytom zagranicznym prezydenta Andrzeja Dudy i premier Beaty Szydło, można wyobrazić sobie to „Międzymorze” AD 2016. Problem jednak w tym, że Polska nie była w latach 30. lokalnym mocarstwem, ani nie jest nim dzisiaj. A poza tym - tak jak przed wojną - państw chętnych do jakiegoś szczególnego sojuszu z Polską jest niewiele, jeżeli w ogóle takie są.
Pół żartem, pół serio?
Trudno Józefa Piłsudskiego nazwać dyktatorem wedle współczesnych mu norm. Bez wątpienia jednak władza po zamachu majowym sprawowana była w sposób autorytarny. Dzisiejsza opozycja sejmowa zarzuca wprost Jarosławowi Kaczyńskiemu, że dąży do tej formy rządów. W 1935 roku wprowadzono np. nową ordynację wyborczą, która w praktyce umożliwiała wejście do parlamentu tylko kandydatom obozu rządzącego. W tym samym roku powstała nowa konstytucja zwana kwietniową. Utrzymywała trójpodział władzy, ale dała ogromne kompetencje rządowi. Parlament stał się listkiem figowym ówczesnej władzy. Natomiast prezydent miał najsilniejszą pozycję. Podlegał mu rząd, parlament, sądy i wojsko. Mianował premiera i ministrów, sędziów, w tym prezesa Sądu Najwyższego i sędziów Trybunału Stanu. Słowem - władza kontrolowała wszystko i skończyło się to Berezą Kartuską.
W 2007 roku, kiedy Jarosław Kaczyński był premierem, powiedział w wywiadzie dla tygodnika „Wprost”: „Chciałem rządzić już gdy miałem 12 lat. Premierem zamierzałem zostać mając lat 34, a skończyć rządy, mając lat 91. To byłby rok 2040. To jeszcze strasznie dużo czasu”. Tę wypowiedź potraktowano wówczas pół żartem, pół serio.
Dzisiaj już tylko pół serio.