Sandra Kubicka: Korzystam teraz ze wszystkich możliwości. Jak przyjdzie czas, to zwolnię
W Polsce okrzyknięto ją następczynią Joanny Krupy, a amerykańskie czasopismo „Maxim” umieściło ją na liście stu najseksowniejszych nazwisk Ameryki. Urodzona w Łodzi top modelka Sandra Kubicka, gwiazda show „Dancing with the Stars. Taniec z gwiazdami”, opowiada nam o dzieciństwie i planach na przyszłość.
Sandra Kubicka - jedna z najbardziej znanych polskich modelek, która zrobiła karierę w Polsce i za oceanem. Czuje się pani spełnioną i szczęśliwą kobietą?
Na pewno tak. Nareszcie moje życie prywatne jest stabilne. Mam przy swoim boku osobę, która mnie wspiera, nadajemy na tych samych falach. Moja praca, życie zawodowe też się uspokoiło, choć miałam bardzo trudny początek tego roku. Od wielu lat jestem już w modelingu, dlatego zaczęłam myśleć, o tym, by spróbować czegoś innego. I pojawiły się nowe możliwości, okazja przeżycia nowej przygody. Zostałam zaproszona do programu „Dancing with the Stars. Taniec z gwiazdami”. Muszę przyznać, że otwierają się przede mną kolejne drzwi.
Droga do miejsca, w którym się teraz pani znajduje była długa?
Bardzo długa. Trwa już przecież 13 lat.
To była autostrada czy czasem wjeżdżała pani na kręte, wyboiste drogi?
Ci, którzy obserwują moją karierę wiedzą ile mnie ona kosztowała. Były pobyty w szpitalach, załamanie psychiczne, rozłąka z rodziną. Było ciężko. Teraz mam pierwszy raz taki moment, że mogę pracować i być z bliskimi mi osobami. Czuć się dobrze we własnym domu. Był taki okres w moim życiu, że sześć miesięcy spędzałam w hotelach, na walizkach. Teraz na szczęście wszystko się normuje.
Często wracają wspomnienia z Łodzi, z czasów dzieciństwa?
Im jestem starsza, to częściej wracają. Gdy jestem w Polsce zawsze odwiedzam Łódź. Mieszkają tu dalej moi dziadkowie, w tym samym bloku, mieszkaniu w którym się wychowałam. Zawsze oglądam albumy z dzieciństwa. Lubię pójść w miejsca, w których dorastałam i spotkać się z przyjaciółką z piaskownicy. Mimo upływu lat dalej się przyjaźnimy.
Wychowała się pani na łódzkim Marysinie, czyli części Bałut. Jakie to były czasy?
Myślę, że dzieci mają teraz łatwiej niż my mieliśmy. Ja codziennie dojeżdżałam autobusem do szkoły. Uczyłam się w Śródmieściu, w Szkole Podstawowej nr 1. Teraz rodzice dowożą dzieci autami, wsadzają je w taksówki, Ubera. Jest też bardziej kolorowo niż za moich czasów. Były miejsca, gdzie dziadkowie nie pozwalali mi chodzić, bo było tam nieciekawie. Na przykład do parku Złamanego Serca, gdzie na ławkach siedziało wielu pijaków. Myślę, że teraz jest o wiele fajnie.
Dobrze wspomina pani swoją podstawówkę?
Bardzo, a zwłaszcza moją wychowawczynię, która uczyła angielskiego. Do dziś mamy kontakt. Kto by pomyślał, że tak przyda mi się angielski. Zresztą w szkole był wysoki poziom, dlatego rodzina mnie tam zapisała. Miałam bardzo fajną klasę. W Stanach było już zupełnie inaczej. Każdego przedmiotu uczy się z innymi osobami. W Polsce przez te wszystkie lata edukacji idziemy razem, jako jedna klasa, możemy się ze sobą zżyć. Tego mi bardzo brakowało w Stanach.
Podobno w podstawówce bawiła się pani głównie z chłopakami...
Oj tak, miałam wielu kolegów. Uwielbiałam grać z nimi w piłkę nożną. Byłam małą chłopczycą. Dziewczyny trochę mi dokuczały, mówiły, że mam wielu chłopaków. A ja po prostu dobrze czułam się w ich towarzystwie.
W którymś z wywiadów mówiła pani, że pochodzi z ubogiej rodziny...
Moja mama musiała wyjechać z Polski, by zapewnić mi życie na odpowiednim poziomie. Babcia pracowała na dwa etaty, dziadek był na wojskowej emeryturze. Nie było lekko. Miałam koleżankę, która dostawała 50 złotych kieszonkowego, mogła sobie kupować, co chciała. Ja dostawałam wtedy 5 złotych.
Ile lat miała pani, gdy mama wyjechała do Stanów Zjednoczonych?
Byłam w pierwszej klasie podstawówki. Nie było jej na mojej komunii, dniach matki, przez całą podstawówkę. Tęskniłam za nią. Ten wiek między 7 a 13 rokiem jest bardzo ważny dla dziecka. Zaczęłam się bardzo zżywać z dziadkami. Dlatego moja więź z babcią jest bardzo silna. Babcia czasem nazywa mnie córką, ale zaraz się poprawia... Dziadek był dla mnie ojcem, bo prawdziwego przy mnie nie było. Mam dla nich ogromny szacunek, tak jak do rodziców.
Z mamą spotykała się pani w wakacje?
Nie było możliwości. Mama nie mogła tu wrócić. Pojechałam do niej dopiero, gdy dostałam zezwolenie od ojca na wyrobienie paszportu. Mamę zobaczyłam po latach. Pojawiła się na lotnisku kobieta, która zaczęła mnie przytulać i mówić, że jest moją mamą. Dla mnie było to dziwne. Musiałam od nowa się do niej przyzwyczaić.
Z perspektywy czasu nie żałuje pani, że wyjechała do Ameryki?
Nie, bo mama uratowała mi życie. Dzięki niej jestem tu gdzie jestem. Ona rozpoczęła moją karierę modelki. Gdyby nie ściągnęła mnie do Stanów to pewnie dalej bym mieszkała w Łodzi.
Powiedziała pani, że mama panią uratowała. Przed czym?
Gdy skończyłam podstawówkę nie dostałam się do wymarzonego gimnazjum. Zbrakło mi jednej dziesiątej punktu do otrzymania czerwonego paska na świadectwie. Musiałam pójść do rejonowego gimnazjum, a ono nie było ciekawe. Wpadłam w złe towarzystwo, zaczęłam chodzić na wagary, przynosić trójki, jedynki. Wcześniej dostawałam same szóstki i piątki. Wtedy mama i dziadkowie zadecydowali, że powinnam pojechać do Stanów.
Zaczął się amerykański sen?
Tak, ale to że zostałam modelką zawdzięczam mamie. Całe życie mówiła, że jej córka będzie sławna i pchała mnie przed aparat. Nawet jak byłam bardzo mała miałam robione sesje fotograficzne. Już w Stanach zapisała mnie na konkurs dla modelek, który wygrałam. To był przełom w moim życiu. Dostałam propozycję z profesjonalnej agencji, weszłam w prawdziwy świat mody. Gdy poszłam na pierwszą sesję i dostałam pieniądze, to zrozumiałam, że z tego można żyć. Mogę się na tym skupić i tak może potoczyć się moja kariera zawodowa.
Spodobał się pani ten świat?
Oczywiście! Uczestniczyłam w sesjach zdjęciowych dla sklepów, moje zdjęcia zamieszczały magazyny dla nastolatek. Nikt nie używał Instagrama, innych social mediów, a mimo to byłam rozpoznawana na ulicy. Potem zaczęłam występować w reklamach, teledyskach, pojawiać się na wybiegach. Pokochałam ten świat!
I stała się pani jedną z najbardziej rozpoznawalnych modelek w Stanach Zjednoczonych.
Zaczęły o mnie pisać magazyny, zapraszać na sesję. Moja mama zaproponowała mi wtedy, bym spróbował swych sił też w Polsce. Teraz balansuję pomiędzy Stanami a Polską.
Która sesja, która dała pani najwięcej satysfakcji?
Dla mnie najważniejszy był polski „Glamour”. Nie była to moja pierwsza okładka w życiu, ale pierwsza w Polsce. Na początku nie przyjęto mnie dobrze w kraju. Mówiono, że nie powinno mnie tutaj być., że mam wracać do Stanów, że tu jest Polska, a nie Miami. A tą okładką coś udowodniłam. Pokazałam, że mogę.
Przyszła też choroba, o której zdecydowała się pani głośno mówić. Dlaczego?
Zachorowałam na Zespół Policystycznych Jajników, czyli PCOS. Nawet nie wiedziałam, że taka choroba istnieje. Przez cztery miesiące nie wiedziałam co mi jest. Szukałam igły w stogu siana. Odwiedzałam różnych lekarzy, słyszałam, że to: tarczyca, Hashimoto, cukrzyca, alergia. Chorobę w końcu rozpoznał polski ginekolog. Ginekolog, u którego leczyłam się przez 7 lat w Stanach uważał, że jestem zdrowa.
Ta choroba jest okrutna zwłaszcza dla modelki, bo zmieniało się pani ciało.
Tak, choroba miała negatywny wpływ na moją karierę. Zaczęłam być oskarżana przez moich agentów o nadużywanie alkoholu, branie narkotyków. Trzy razy zostałam zwolniona z sesji i odesłana do domu. Zaczęło się robić nieprzyjemnie. Gdy postawiono diagnozę zaczęłam mówić otwarcie o chorobie. Uświadamiać inny, że są sprawy, nad którymi nie można panować, że mimo to trzeba nauczyć się żyć z chorobą. W pewnym momencie myślałam jednak, że moja kariera modelki się już kończy. Potem zostałam za wszystko przeproszona.
Wiadomo, że modelka musi być szczupła, mieć ładne ciało, a u pani pojawił się wielki problem.
Nie chodzi o to, że modelka musi być szczupła. Musi być zadbana. Ja przez tę chorobę nie byłam, miałam ropniaki na twarzy. Nawet jak mnie malowali to nie wyglądało to dobrze. Miałam bruzdy pod fluidem, cellulit na nogach, kolanach, ramionach. Zbierała mi się woda na brzuchu. Nie mogłam reklamować bielizny, kostiumów kąpielowych. A z takich sesji słynęłam.
Choroba jest już opanowana?
Podjęłam się leczenia hormonalnego. Wiele osób jest temu przeciwnych. Ale to jedyna terapia, która mi pomogła.
Mieszka pani w Miami. Wiele osób myśli, że to raj. ..
Wizerunkowo jest przepięknie. Ale jeśli chodzi o życie, to jest bardzo ciężkie. Jeszcze gorzej jest z relacjami międzyludzkimi. Amerykanie słyną z tego, że są bardzo otwarci. I tak jest. Jednak Miami to kraj w kraju. Wiele osób mówi tam po hiszpańsku. Jest tam o wiele więcej Kolumbijczyków, Kubańczyków niż Amerykanów. Mamy takie przysłowie, które mówi że jest to promienne miasto dla fałszywych ludzi.
Niedawno zaręczyła się pani z Brazylijczykiem, Kaio Alves Goncalves, choć wcześniej mówiła, że chętnie poznałaby fajnego Polaka.
Ale serce nie wybiera! Jestem szczęśliwa. Mamy podobną kutlurę z Brazylijczykami, dlatego tak się zbliżyliśmy. Oni są tak samo rodzinni, tak samo obchodzimy święta. Podobna jest religia.
Babcia poznała pani narzeczonego?
No pewnie! Teraz jestem w Polsce, trenuje, bo biorę udział w „Tańcu z gwiazdami”. Kiedy mam tylko wolny dzień to jedziemy do Łodzi na obiadek do babci. Narzeczonemu podoba się Łódź. Cała Polska jest dla niego fenomenem. Przyzwyczajony jest do wielkich Stanów, Brazylii. Polska jest dla niego czymś nowym.
Dalszą karierę wiąże pani ze Stanami, czy Polską?
Życie pokaże. Nie będę ukrywać, że jestem trochę zmęczona modelingiem. Ostatnie przeżycia trochę zniechęciły mnie do ludzi, do tej branży. Jeśli będę miała w Polsce jakieś interesujące kontrakty, na przykład z telewizji, to pewnie zostanę tu na dłuższy czas.
Jak wyobraża siebie Sandra Kubicka za 10 lat?
Z mężem, dwójka dzieci biegających po domu. Na pewno chciałbym zwolnić wtedy tryb życia. Ale dopóki nie będę mamą, mam zamiar korzystać ze wszystkich możliwości. Jak przyjdzie czas to zwolnię.
Czego pani życzyć?
Wytrwałości i zdrowia.