Sędzia Waldemar Krawczyk: "Orzekałem jako sędzia przez 44 lata. Nie wydałem żadnego wyroku śmierci"
- Ludzie przychodzą do sądu po prawdę – mówi opolski sędzia Waldemar Krawczyk - więc nawet jeśli proces toczy się o "czapkę gruszek", sędzia musi się przyłożyć, by wyrok był sprawiedliwy.
Po czterdziestu czterech latach pracy w zawodzie, cały czas w naszym regionie, przeszedł pan sędzia w stan spoczynku. Rzadki rekord.
Kawał czasu, rzeczywiście. W normalnym trybie byłoby tych lat tylko 39, ale występowałem o przedłużenie po osiągnięciu 65 lat życia. Minister może wyrazić zgodę na orzekanie jeszcze przez pięć lat. Potrzebne są badania lekarskie, testy psychologiczne. Taką zgodę dostałem. Ale siedemdziesiątka oznacza definitywnie koniec.
Lubił pan swoją robotę…
Miałem trochę rodzinnych związków z sądownictwem, więc wiedziałem, na co się decyduję, na czym ta praca polega. Wiedziałem, że zawód sędziego jest prestiżowy, ale czas pracy jest nienormowany i życie rodzinne się poświęca. Zawsze miałem poczucie, że to jest służba. Trudno mi powiedzieć, co mnie w zawodzie tak długo trzymało. Na pewno nie chęć dokuczania komuś przez wyroki.
Zawsze pan chciał być prawnikiem?
Po zdaniu matury zdawałem na politechnikę i dostałem się na górnictwo. Namówił mnie mój ojciec chrzestny, który był na Politechnice Śląskiej profesorem i szefem Głównego Instytutu Górniczego. To było kuszące. Górnicy mieli swoje sklepy, byli swego rodzaju elitą. Odbywałem praktyki na kopalni „Siemianowice”, jakieś 1100-1200 metrów pod ziemią. Zraziło mnie to, że Śląsk wtedy był strasznie śmierdzący. W semestrze letnim już nie zdawałem egzaminów. Pojechałem do Wrocławia i dostałem się na prawo.
Jeszcze jako student ratował pan opolski sąd...
Były ferie zimowe i z kolegą byliśmy wieczorem na „Toropolu”. Wracaliśmy koło jedenastej, patrzymy, a na placu Daszyńskiego z dachu budynku sądu widać dym i ogień. Ojciec był tam wojewódzkim szefem kadr. Woźny sądowy go wezwał, chodziło o jakieś klucze. Spotkaliśmy ojca i razem pobiegliśmy do sądu.
Co się tak naprawdę stało?
Pożar zaczął się od włączonego czajnika elektrycznego. Pod pokojem, gdzie się zaczęło palić, były zgromadzone ważne akta. Klucza nie dało się od razu znaleźć, ale drzwi były częściowo przeszklone. Na te akta już się zaczynała lać woda, bo strażacy robili swoje. Wybiliśmy okienko, wskoczyłem do środka i nawet jeśli nie wszystkie, to znaczną część tych dokumentów udało się uratować. Na drugi dzień wezwano nas do sądu wojewódzkiego i dostaliśmy nagrodę finansową po 1500 zł na głowę. Dla studenta to była duża suma. W dodatku prezes, który nam tę nagrodę wręczał, był później moim patronem w czasie aplikacji. Miałem u niego trochę chody.
W ilu sprawach pan orzekał przez 44 lata?
Wszyscy mnie o tę liczbę pytają, a ja dokładnie nie wiem. Ale to na pewno były dziesiątki tysięcy spraw i orzeczeń. Nie liczyłem i nie zamierzam liczyć, ile tomów akt przeszło przez moje ręce, ani ile stron dokumentów przewertowałem.
To zostawmy statystykę. Czy są takie rozprawy i takie orzeczenia z pańskiej kariery, które pan nosi pod powiekami do dziś?
Była taka sprawa. O zabójstwo. Brat zabił brata siekierą. Stało się to w nocy z Wigilii Bożego Narodzenia na pierwszy dzień świąt w domu, gdzie razem z nimi mieszkał jeszcze ojciec. Jak udało się w czasie procesu ustalić, wcześniej nie było między braćmi sporów ani nieporozumień. Wieczorem przy wigilijnej kolacji ojciec miał coś napomknąć, że jeden z nich dostanie w spadku gospodarstwo. Wszyscy wypili trochę alkoholu i w nocy ten pominięty brat sięgnął po siekierę. Widać dla niego, człowieka mieszkającego na wsi, to gospodarstwo było wszystkim.
Historia nie gorsza od biblijnej opowieści o Kainie i Ablu. Nawet motyw ten sam – zazdrość.
Wyroku, jaki wtedy zapadł, nie pamiętam. Na pewno nie była to kara śmierci, choć wtedy jeszcze obowiązywała. Zresztą nie wydałem ani jednego wyroku śmierci, choć w sprawach o zabójstwo sądziłem. Najwyższy mój wyrok to było 25 lat pozbawienia wolności, bo wówczas nie było dożywocia. A jak ono się w kodeksie pojawiło, pracowałem już w sądzie odwoławczym, a tam się kary dożywocia – zastrzeżonej dla sądu okręgowego – nie orzekało. W PRL-u były popularne sprawy aferowe. Czasem afera polegała na tym, że ktoś, pracując w zakładach mięsnych, odkrawał sobie codziennie 15 deko kiełbasy na śniadanie, ale jak mu zsumowano tę ukradzioną kiełbasę za 10 lat pracy, robił się poważny problem. Ale afera paliwowa to już było złodziejstwo naprawdę. Orzekałem też w sprawach odwoławczych opolskich gangów, wymuszeń rozbójniczych.
Trzeba się było bardziej przyłożyć?
Nie, dla mnie każda sprawa była jednakowo ważna. Tak rozumiałem swoją rolę. Bo dla człowieka, który staje przed sądem, bo spowodował nieumyślnie drobny wypadek i ma sprawę karną, ta sprawa i wyrok są tak samo ważne jak w dużym, głośnym procesie. Ten sprawca nie dostanie może wysokiej kary, ale przejmuje się tak samo.
Nie było nieważnych procesów „o czapkę gruszek”?
Nie, bo ta czapka czy wiaderko mogą być ważne. Kiedyś sędzia Wojteczek orzekał w sprawie sąsiada przeciw sąsiadowi, który kopnął plastikowe wiaderko i je zniszczył. Ono kosztowało raptem 15 zł, a toczyła się sprawa wykroczeniowa o zniszczenie mienia. Ludzie przychodzą do sądu walczyć o prawdę, nawet w drobnej sprawie. Więc starałem się każdą sprawę poznać na tyle dokładnie, żeby wyrok był sprawiedliwy. A czy wszystkie były sprawiedliwe? Mniemam, że tak. I z takim przeświadczeniem w stan spoczynku przechodzę.
Pana zdanie o klientach sądów brzmi bardzo szlachetnie, ale jeszcze wiosną 2016 roku w wypowiedzi dla nto przyznał pan, że wielu świadków w sądzie kłamie jak z nut. Co się z nami jako ze społeczeństwem stało?
Wychowujemy się od dziecka w takim świecie, jaki jest dookoła. Wpływ na nasze postawy i zachowania ma polityka. Przeciętny obywatel mówi: oni mogą, to i ja mogę. Ze smutkiem zauważam, że obniżył się prestiż wymiaru sprawiedliwości. Smutne jest, że dzieje się to także przy udziale tego, kto jest za ten resort odpowiedzialny, czyli ministra sprawiedliwości. Nie pochwalam wykroczeń ani przestępstw dokonywanych przez sędziów. Powinni być za nie surowo karani. Ale źle się dzieje, kiedy minister wykorzystuje takie sytuacje do realizacji celów politycznych. Grozi mu, że jak zostanie ministrem na kolejne kadencje, to przyjdzie mu kierować resortem, który nie będzie miał żadnego poważania ani autorytetu.
Kiedy w poprzednim systemie powstawała Solidarność, to pan w sądzie stanął na jej czele. To wymagało odwagi?
Pewnie tak, ale było nas w sądzie wielu, którzy tak samo myśleli, i do związku, który zakładałem, przystąpili.
Musiał się pan wystawić i jasno pokazać, że jest w kontrze do systemu. To w sądzie było trudniejsze niż w stoczni?
Na pewno trudniejsze. Sędziowie wcześniej mogli do związków zawodowych należeć. Myśmy w Solidarności wiedzieli, że to jest związek zawodowy, ale walczymy także o zmiany polityczne w Polsce. Tych, co się wystawiali, było więcej. Chcieliśmy coś zmienić. Gdyby wszyscy wtedy mówili: niech się inni narażą, to może byśmy nadal żyli w komunie. Ale żadne represje mnie z tego tytułu nie dotknęły. Pamiętam, że w dniu wprowadzenia stanu wojennego koło południa prezes sądu przysłał czarną wołgę z kierowcą. Kazano nam pozdejmować związkowe gabloty i plakaty i zdać dokumenty związane ze zdelegalizowanym związkiem Solidarność. Ale pieczątkę udało mi się zachować i mam ją do dzisiaj. Jest częścią mojego domowego „ołtarzyka”.
Co jeszcze ma na nim miejsce?
Nominacje sędziowskie, łańcuch z orłem w koronie, który dostałem w ministerstwie podczas nominacji wyższego stopnia i parę pamiątek z ostatnich dni związanych z moim odejściem z sądu, które dostałem od współpracowników.
Jednym z prezentów, który pan dostał na odejście, był tort z pańską podobizną w szaliku Odry Opole.
Jestem nie tylko kibicem Odry. Choć ona jest mi najbliższa. Chodziłem na mecze już za czasów Engelberta Jarka, Gajdy. Pamiętam świetnego Kściuka w bramce, braci Bernarda i Zygfryda Blautów, potem przychodzili Brejza, Wójcicki i wielu innych. Nadal chodzę na Odrę, zresztą na hokej i na mecze Gwardii także.
Doczekamy się powrotu Odry do ekstraklasy?
Myślę, że tak. Widzę, że w klubie wszystko się organizacyjnie i finansowo poukładało, a z tym zwykle wyniki idą w parze.
Pracował pan jako sędzia i w PRL-u, i w wolnej Polsce. Odczuwał pan jakąś biegunową różnicę?
Dla mnie zawsze istotny był kodeks i przepis. Trzeba pamiętać, że charakter spraw kryminalnych rozpoznawanych w województwie opolskim - a ja w takich sprawach orzekałem – był inny niż w Warszawie czy w innych centrach politycznych. Tam nierzadko pewnie przestępstwo zależało od punktu widzenia i siedzenia, mnie zawirowania polityczne ominęły. Sprawą polityczną, która była u nas, ale ja w niej nie orzekałem, był proces braci Kowalczyków w związku z wysadzeniem auli WSP.
Jak pan po latach patrzy na tę sprawę?
Jako sędzia się nie wypowiadam. Jako człowiek chciałbym wiedzieć jedno. Oni mówią, że przed zdetonowaniem sprawdzili, że na terenie uczelni nie ma żadnych ludzi. Jeśli to polega na prawdzie, na pewno ich nie potępiam. Ich czyn był aktem pewnej odwagi i sprzeciwu. Jeśli było inaczej, ocena musi być inna. Ale nie znam całej prawdy.
Ponad 20 lat był pan – jako rzecznik prasowy – współpracownikiem, bardzo życzliwym, nas dziennikarzy.
Miałem do dziennikarzy szczęście. I nigdy państwa nie unikałem. Nie lubiłem jedynie niektórych mediów ogólnopolskich, manipulujących wypowiedziami i nagraniami. Nazwy zachowam dla siebie. A przy okazji informacji o wyrokach starałem się zawsze przemycić trochę informacji związanych z edukacją prawną społeczeństwa. Ona kiedyś była bardzo marna. Dziennikarz na sali sądowej nigdy mi nie przeszkadzał. Poza sprawami o gwałt nigdy nie wyłączałem jawności. Teraz stało się to już obowiązującą tendencją, by możliwie jak najwięcej spraw było jawnych.
Panie sędzio, nie wszyscy czytelnicy wiedzą, że niewiele zabrakło, a nie byłoby tej rozmowy ani fantastycznego, 44-letniego dorobku. Otarł się pan o śmierć, w dodatku w Paryżu.
Obiecałem żonie na 25. rocznicę ślubu wycieczkę do Paryża i szlakiem zamków nad Loarą. Byliśmy już w stolicy Francji kilka dni. Mieszkaliśmy w hotelu na skraju miasta, pośrodku między dwoma lotniskami przy autostradzie wiodącej na południe Francji. Zwiedzaliśmy okolice Moulin Rouge. Przewodnik zaproponował, by zamiast wracać na obiad do hotelu, zjeść w mieście i zwiedzać dalej. Do hotelu wracaliśmy później, by się przebrać przed rejsem po Sekwanie. Mijała nas straż za strażą i policja za policją. Wkrótce zobaczyliśmy kłęby dymu. Okazało się, że na budynek naszego hotelu spadł samolot „Concorde” z niemieckimi turystami lecącymi na Karaiby. Nie tylko oni zginęli. W hotelu były na praktyce dziewczyny z Dolnego Śląska. Umawiały się z nami na powrót do kraju. Niestety, żadna nie wróciła. Nas ten obiad w mieście uratował.