Sen o Warszawie. Ostateczny dowód wyższości stolicy nad Krakowem
"Nie należy się więc dziwić szalonej konsternacji krakusów, gdy ujawniono te dane".
Bardzo lubię Warszawę, nie jest to wcale dziś dla krakusa - wbrew pozostającej w obiegu opinii - wyznanie w jakimkolwiek stopniu ryzykowne. Czasy, gdy za takie słowa wsadzano ci głowę w talerz maczanki po krakowsku, oblewano piwem Barbakan lub obrzucano z pogardą czerstwymi kajzerkami, minęły bezpowrotnie.
Było tak już wcześniej, masowa zarobkowa emigracja do stolicy zrobiła swoje, obłaskawiliśmy metropolię, ale pandemia utrwaliła ten proces. Dziś już nie ma gdzie prowadzić wizerunkowej walki na ziemi ubitej od stereotypów, napędzająca ją wymiana turystyczna zamarła, outsourcing wysoko wykwalifikowanej kadry pracowniczej na Mazowsze takoż. Krakówek pracuje zdalnie, warszawka nie rozbija się po Starym Mieście, my nie możemy narzekać na ich jaśniepańskość, oni wypominać nam naszego poczucia moralnej wyższości, podszytej - no przecież - kompleksami. Słoiki stoją i się kurzą. Wszyscy staliśmy się tacy sami, po równo bezradni, odizolowani, przeżywający tę samą traumę. Nieczynne miasta są tak samo bezużyteczne bez względu na ich wielkość i charakter, cierpi się w nich na samotność identycznie.
W ostatnim czasie, trochę przez przypadek, ujawniła się jednak pewna istotna przewaga stolicy, której nawet najzatwardzialsi krakusi nie mogli przeoczyć i nie uznać. I która - to pewne jak pełny lockdown na Wielkanoc - będzie im solą w oku, wytrawiającą w krakowskiej duszy nowe pokłady zazdrości. A kto wie, może nawet powodującą eksodus zatwardziałych lokalsów na Powiśle, Żoliborz i Bemowo.
Był w tej korespondencyjnej rywalizacji jeden wyścig, w którym nikt nie chciał być wygranym i nie prężył muskułów po zwycięstwach w przygotowywanych co roku raportach: dotyczących cen mieszkań. Był to wręcz raczej powód do rozpaczy i zgrzytania zębami. Zgrzytania o stałej intensywności, bez różnicy czy miałeś kredyt we frankach, czy w złotówkach, czy też na żaden kredyt nie było cię stać.
Nie należy się więc dziwić szalonej konsternacji krakusów, gdy ujawniono informację, że w Warszawie można kupić nowy apartament za 6,5 tys. za metr kw., w atrakcyjnej lokalizacji. Do dziś wielu nie chce uznać tej informacji za prawdziwą, fejk jak nic, to musiała być licytacja komornicza lub jakiś jednostkowy sukces programu Mieszkanie Plus, najwyraźniej niezasłużenie ogłoszonego całkowitą klapą.
W krakowskiej głowie mieści się to z trudem: tutaj za sześć i pół koła można co najwyżej kupić mieszkanie na parterze w blokowisku na rubieżach, z jednej strony z widokiem na autostradę A4, a z drugiej na pranie sąsiada. W ostatnich latach więcej było w mieście cudownych objawień niż cudownych obniżek u deweloperów. Kosmiczne promocje zdają się nieosiągalne, gdy popyt sztucznie pompują wykupujące na pniu niemal całe bloki zagraniczne fundusze, windując ceny nawet w pandemii. Bo przecież nie rosną od detalu, ludzie hajs teraz kitrają w materacach.
Jak więc to? Ano tak. Dla krakowskich centusiów - jednak dla dobra tekstu użyjemy pewnej kliszy - stolica w końcu stała się punktem odniesienia. Jak przygoda (mieszkaniowa), to tylko w Warszawie. No, nie chce być inaczej.