Sikając pod wiatr. Wszyscy jesteśmy Piłsudskimi
Szanowni Państwo. Jaką dumą i nadzieją napawa widok, gdy co roku 11 listopada gromadzimy się wokół wielkiego wodza i bezdusznego dyktatora, zaprzańca wiary katolickiej i męża stanu, gbura, furiata i zdesperowanego rewolucjonisty, flirciarza, nienawistnego pieniacza i wskrzesiciela II Rzeczypospolitej.
Czy aż tyle sprzeczności może się zmieścić w jednym człowieku? Odpowiedź przyjdzie szybko, gdy spojrzymy chociażby na siebie.
Przez lata malowano nam Jego portret na jedną modłę - patosem bieli i czerwieni, odlewano pomniki z jednej sztancy - wąs, szabla i chmurne spojrzenie zawieszone w oddali. Aż wreszcie ukuł nam się nietykalny mit ze sztandarów i zniczy, niedościgły symbol z brązu i legionowej pieśni. Podniosły, wzruszający, ale w patosie tym - nieludzki.
O ileż piękniejszy jest człowiek w swoim naturalnym dramacie życia. Młodziutki zesłaniec i odważny rewolucjonista, ale i mężczyzna z krwi i kości, który w zaciszu prowincjonalnej świątyni wyrzeka się wiary katolickiej, by móc poślubić ukochaną ewangelicką rozwódkę. Zamiast miesiąca miodowego - konspiracja w tajnej łódzkiej drukarni i dramat aresztowań w warszawskiej Cytadeli. Potem trzeba było uciekać z petersburskiego wariatkowa i planować polskie legiony... w Japonii, co też brzmi jak mrzonka szaleńca, ale taka była rzeczywistość. Potem znowu Polska, tajne wydawnictwa, rozpalanie rewolucji, bojówek, aż nadeszła wojna i okopy, gdzie obok niezaprzeczalnego męstwa, równie niezaprzeczalny musiał być zew krwi i namiętności. Inaczej przecież nie nadeszłaby samotna, zimowa noc w magdeburskiej twierdzy, podczas której gdzieś w dalekiej Warszawie pierworodną córkę rodziła mu nie żona, lecz kochanka. Kto pierwszy rzuci w Marszałka kamieniem? Nikt. Wielkiemu Marszałkowi potrafimy to wybaczyć i zrozumieć. I bardzo dobrze. Stąd prosta droga do wybaczania i rozumienia wszystkich innych, którzy nie mieszczą się w naszym światopoglądzie.
Szaleniec i bohater, dyktator-kobieciarz, apostata i zbawca narodu, pieniacz, prostak i Mąż Opatrznościowy. Takiemu właśnie Polakowi składamy dziś kwiaty.
Droga ku Niepodległej była równie długa i wyboista, jak podwójne życie Marszałka. Prawowita żona do śmierci nie zgodziła się na rozwód, mimo iż legenda Naczelnika umacniała się w kraju, mimo iż kochanka rodziła kolejne dzieci. A tu jeszcze w cieniu tych rodzinnych dramatów gnać trzeba było bolszewika, ratować świat cudem nad Wisłą przed rozlaniem się czerwonej rewolucji i budować zręby młodziutkiego państwa. Wszystko trzeba było tworzyć od początku: układy z sąsiadami, administrację, Kościół, a nawet masonerię. Jej też trzeba było pomóc w zainstalowaniu się w nowym państwie. A jeszcze przy tym wszystkim trzeba znaleźć czas na wypady do młodej fizjoterapeutki.
Trochę spokoju zaznał Marszałek dopiero po śmierci żony. Mógł znów wrócić na łono Kościoła, bo kochanka była akurat katoliczką. Potem były pasjanse w Sulejówku i wakacje na Maderze z młodszą o 30 lat doktor Lewicką. Nie dla wszystkich był to beztroski czas. Młodziutka doktor otruła się parę dni po powrocie, a właściwie parę dni po spotkaniu z Marszałkową. Czyżby zazdrosna żona? Z drugiej strony sam Marszałek od czasów Berezy Kartuskiej coraz surowiej rozliczał się z niewygodnymi dla siebie ludźmi. Nie bez kozery Bereza nazywana jest polskim obozem koncentracyjnym. I nie donoście na mnie do IPN-u, bo zdaniem wielu historyków użycie tej frazy w tym kontekście jest jak najbardziej uprawnione. A może za zgonem młodej doktor stoi „kochana Dzidzi” czyli Jadwiga Burhardt - ostatnia wielka miłość Marszałka? I co? Zszokowani? Może i tak, ale nikt chyba Pana Naczelnika nie potępia. Niektórzy może są nawet dumni, bo to takie nasze przedwojenne „House of cards”.
Stoimy u stóp odszczepieńca i przechrzty, twórcy obozów koncentracyjnych i opiekuna masonów, nieszczęśliwego kochanka, bohaterskiego żołnierza i ojca Niepodległej Polski; stajemy z szacunkiem, chociaż trudno się z Marszałkiem we wszystkim utożsamiać, z wyrozumiałością, jaką umiemy obdarzyć błądzących i z dumą, jaką tylko my, Polacy, potrafimy okazać ludzkiej wielkości, nawet jeśli przeplata się z podłością. Bo wiemy, że każdy z nas jest ofiarą historii, namiętności i własnych słabości; wiemy, że wszyscy jesteśmy Piłsudskimi.