Siła ludzkiego umysłu jest ogromna. Może być uzdrawiająca, jak i niszcząca
Żołnierze, którzy tracą ręce na polu walki, potrafią przez kilka kilometrów uciekać, nie czując bólu, bo z płata czołowego i innych części mózgu otrzymują informację, że muszą przetrwać. Siła ludzkiego umysłu jest ogromna, ale może być zarówno uzdrawiająca, jak i niszcząca - mówi prof. Sławomir Czachowski, kierownik Katedry Psychologii Klinicznej i Neuropsychologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika.
Panie Profesorze, dlaczego tak wielu ludzi wierzy, że sieć 5G może przenosić koronawirusa albo wręcz wytwarzać go w organizmie? Albo twierdzić na poważnie, że ktoś stworzył wirusa po to, by za jakiś czas zarabiać na wymyślonej już dawno temu, ale pilnie ukrywanej szczepionce?
Świat nie jest prosty do wytłumaczenia. Jest wiele dziedzin życia, które trudno zrozumieć, jeśli nie ma się odpowiedniego przygotowania. Zwłaszcza dotyczy to informacji z zakresu fizyki, chemii, biologii i medycyny. W związku z tym osoby z niedostatecznym poziomem wiedzy, z wysokim poziomem lęku lub z tendencją do irracjonalnego tłumaczenia sobie różnych zjawisk, lepiej się czują i lepiej odnajdują w świecie, jeśli wybiorą proste, łatwe i z ich punktu widzenia logiczne wyjaśnienia. Mniej do nich przemawiają skomplikowane wywody naukowe, gdyż ich nie rozumieją i dlatego wydają im się podejrzane. Mózg działa na prostej zasadzie: im coś jest łatwiejsze i nie wymaga zbytniego wysiłku oraz zagłębiania się w temat, tym szybciej jest przyjmowane jako prawda.
Czy to znaczy, że ludzie wierzą w to, co potrafią zrozumieć i szybko sobie wytłumaczyć?
Dokładnie tak. Na tej zasadzie działa bioenergoterapia, homeopatia, urynoterapia, leczenie kamieniami czy przytulaniem do drzewa. Nie mają one naukowego uzasadnienia, a jednak miliony ludzi jest przekonanych o ich skuteczności. I często te metody działają, ale wyłącznie z uwagi na ogromny wpływ umysłu na ciało. Gorzej jest oczywiście wtedy, jeśli ciężko chory człowiek zrezygnuje z racjonalnych, klasycznych metod leczenia i postawi wyłącznie na te alternatywne. Wtedy często dochodzi do tragedii.
Od lat bada pan zjawisko konwersji histerycznej, czyli wpływu złego stanu psychicznego człowieka na jego zdrowie fizyczne. Czy to prawda, że z powodu nerwicy lub gwałtownego stresu może dochodzić do niedowładu kończyn albo wręcz ich paraliżu? Czy to możliwe, że problemy emocjonalne lub traumatyczne doświadczenia mogą doprowadzić do utraty wzroku lub słuchu, choć badania medyczne wykluczają ich fizyczne uszkodzenie?
Mogę to zdecydowanie potwierdzić na podstawie własnego doświadczenia. W swej 35-letniej praktyce lekarskiej spotkałem się dziesiątki razy z niewytłumaczalnymi medycznie przypadkami niedowładów lub napadów pseudopadaczkowych, szczególnie u kobiet. To były ekstremalne manifestacje tych zjawisk, ale istnieją też bardziej łagodne ich przejawy, jak mrowienie palców, cierpnięcie nóg, bóle brzucha, zamglone widzenie, szumy w uszach. A także tak częste dziś schorzenia jak zespół jelita drażliwego, zespół przewlekłego zmęczenia oraz fibromialgia, czyli przewlekły ból mięśni i stawów. Są one nader częstymi powodami wizyt pacjentów u lekarzy. Podczas pracy w Holandii brałem udział w pracach międzynarodowego zespołu naukowców, z których wynikało, że choroby mające swe podłoże w psychice stanowią do 30 procent wszystkich wizyt w gabinetach lekarskich.
Czy mam przez to rozumieć, że wielu terapii lekami moglibyśmy uniknąć, gdybyśmy potrafili właściwie diagnozować pacjentów i pomóc rozwiązać ich rzeczywiste problemy mentalne?
Zdecydowanie tak. Bardzo duża część pacjentów ma niepotrzebne zlecane badania i leki, a tym samym zmaga się z wieloma skutkami ubocznymi. Sam przyznaję się do tego, że nieraz bez potrzeby zlecałem badania i stosowałem niektóre leki, ale po części zdarzało się tak dlatego, że pacjenci po prostu wierzą w to, że tabletki im pomogą. W medycynie znane jest od dawna zjawisko efektu placebo: choremu podaje się obojętną chemicznie substancję, która wywołuje korzystny wpływ na jego zdrowie tylko dlatego, że pacjent silnie wierzy w moc „leku”. Może też zdarzyć się odwrotnie. Istnieje przecież również zjawisko nocebo. Chory ma tak negatywne nastawienie do terapii i leku, że cokolwiek mu podamy, zadziała na niego źle, nawet substancja zupełnie obojętna. To są niezwykle silne mechanizmy w mózgu, nie do końca jeszcze poznane. Mają one związek z procesami poznawczymi oraz z synapsami i neuroprzekaźnikami: dopaminą, serotoniną, noadrenaliną. A także z tzw. toksycznymi sieciami neuronalnymi, tworzącymi nawracające negatywne myśli tzw. ruminacje, które znacząco zaburzają ludzki umysł.
Wciąż trudno mi jednak uwierzyć, że ktoś bez żadnych fizycznych uszkodzeń traci nagle zdolność poruszania się, przestaje widzieć, słyszeć lub mówić.
A jednak. Miałem pacjentkę, która cierpiała właśnie na afonię i czasowo traciła mowę, a także inną, która w wieku 14 lat doznała całkowitego porażenia kończyn. Osobiście zawiozłem ją wtedy do szpitala. Taka sytuacja powtórzyła się jeszcze dwukrotnie. Za każdym razem była wypisywana ze stwierdzeniem braku jakichkolwiek zmian, choć badano ją najnowocześniejszą aparaturą. Po latach wyjawiła mi w liście, że za pierwszym razem do niedowładów doszło z powodu szokującej sceny z udziałem jej matki i konkubenta. Wolałbym jednak nie wchodzić tu w szczegóły.
Za czasów Zygmunta Freuda opisywano przypadki żołnierzy jadących na front I wojny światowej, którzy mieli napady pseudopadaczkowe, a ich nogi odmawiały im posłuszeństwa. Trafiali masowo do szpitali i nie miało to nic wspólnego z symulowaniem chorób.
W Londynie działa muzeum Freuda, dokąd wyemigrował pod koniec życia z Austrii, z uwagi na swe żydowskie pochodzenie. Tam są jego zdjęcia i filmy, dokumentujące związek pomiędzy sferą psychiczną a silnymi manifestacjami fizycznymi, jak utraty przytomności, zaburzenia widzenia. Freud był też jednym z pierwszych badaczy, który zaobserwował silne związki umysłu i ciała. Zauważono wtedy, że szpitale psychiatryczne zapełniają się w momentach, w których poczta wysyła zawiadomienia o poborze do wojska. Ludzie, którzy je otrzymywali, ulegali nagłym niedowładom kończyn albo miewali napady przypominające padaczkę. U niektórych poborowych te napady były tak częste, że w końcu wywoływały rzeczywiste, trwałe zmiany zwyrodnieniowe stawów. Te zjawiska obserwuje się również dzisiaj. Pewna część osób ma tak skonstruowany mózg, że w sytuacjach stresu czy zagrożenia potrafi nagle zaniewidzieć, stracić słuch lub władzę w kończynach.
Co może pogłębiać takie zjawiska?
Ogromne znaczenie mają traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa i szkoły, toksyczne relacje w rodzinie, zwłaszcza pomiędzy matkami i córkami, a także problemy majątkowe lub nawet praca poniżej kwalifikacji. Niektóre z tych zjawisk dopiero zaczynamy sobie uświadamiać. Dla przykładu, w nowej klasyfikacji chorób ICD-11 znajdują się schorzenia, których nazwy jeszcze nie mają polskich tłumaczeń. To zespół cierpienia cielesnego, zespół nadmiernej koncentracji na własnym zdrowiu czy też obawy o zachorowanie. Kiedyś klasyfikowano je jako hipochondrię. Teraz uważa się, że mają one związek z odmienną percepcją świata przez pewnych ludzi. Umysł tych osób interpretuje zjawiska, których nie powinniśmy uznać za zagrażające ich istnieniu jako niezwykle niebezpieczne. Te procesy są nieświadome, ci ludzie nie mają więc na nie wpływu.
Kiedy przyglądałem się spotkaniom wiernych z charyzmatycznymi liderami wspólnot religijnych, zauważyłem wiele elementów, które pan tu opisuje. Zwłaszcza w kontekście chorób, jakim ulegają wierni. Słaby wzrok i słuch, niedowłady lub paraliże kończyn, czasem astma, kłopoty z tętnem i ciśnieniem. Niektórzy z tych ludzi po takich seansach wychodzili na scenę i publicznie zaświadczali, że czują się zdecydowanie lepiej. Czasem nawet wstawali z wózków, choć wcześniej bez pomocy nie mogli stanąć na własnych nogach. Nie mam powodu, by twierdzić, że to było jakieś zorganizowane fałszerstwo. Czy pana zdaniem były to osoby cierpiące na choroby psychosomatyczne, które zanikają, przynajmniej czasowo, dzięki interwencji kogoś, komu się bezgranicznie ufa? Czy to efekt placebo?
Wszystko to, co pan mówi, można wytłumaczyć dzięki nauce i analizie mechanizmów, jakie wytworzył ludzki umysł przez tysiące lat, by przetrwać w często nieprzyjaznym świecie. Opisywane przez pana wstawanie z wózków jest związane z korą somatosensoryczną i korą ruchową. Możemy na nie wpływać przy pomocy płata czołowego, który decyduje o postrzeganiu, selekcjonowaniu i przekazywaniu informacji. Jest on bardzo podatny na nasze myślenie i na sugestię. Stąd też żołnierze, którzy tracą ręce na polu walki, potrafią przez kilka kilometrów uciekać, nie czując bólu, bo z płata czołowego otrzymują informację, że muszą przetrwać. To może jednak działać także w przeciwną stronę, czyli uniemożliwić komuś poruszanie się, pomimo braku fizycznych uszkodzeń narządów ruchu. Niestety, zjawiska te niełatwo jest wytłumaczyć, łatwiej jest mówić o cudownych zjawiskach z udziałem nadnaturalnych sił.
No tak, sam ledwo za panem nadążam. Czy chodzi o to, że ktoś cierpiący z powodu ciężkich objawów chorób psychosomatycznych może doznać uzdrowienia, bo jest np. osobą głęboko wierzącą i pójdzie na spotkanie z charyzmatycznym liderem, który położy mu ręce na głowie i zasugeruje, że przez te ręce działa uzdrawiająca moc pochodząca od Boga?
Oczywiście. Obserwuję to od lat. Już w latach 80. ubiegłego wieku byłem jednym z lekarzy zabezpieczających medycznie podobne zgromadzenia, podczas których odbywały się seanse zbiorowej sugestii. One miały odpowiednią scenografię, oświetlenie, atmosferę rosnącego napięcia. To przypominało seans hipnozy, która jest dość prostym zjawiskiem skupiania uwagi na charyzmatycznym prowadzącym. W tym nie ma żadnej religijnej magii, to jest raczej kwestia treningu oraz podatności konkretnych osób na sugestię. Proszę zwrócić uwagę, że podobne metody nie są zarezerwowane wyłącznie dla chrześcijańskich charyzmatyków, ale występują na całym świecie. Jeżdżąc po świecie, zwracam uwagę na te zjawiska i odnajduję je w wielu kulturach.
Obrzęd nakładania rąk, po którym ludzie doznają upadku i częściowej utraty przytomności, jest znany np. w hinduizmie, w jodze kundalini.
Tak, to są międzykulturowe zjawiska, które obserwujemy w hinduizmie, w buddyzmie tybetańskim, w chrześcijaństwie. Jeśli porównuje się te rytuały, można w nich znaleźć wiele wspólnych elementów. Chciałbym jednak wyraźnie podkreślić jedną ważną rzecz. Jeśli religijne rytuały pomagają w uzdrowieniu tych ludzi, to absolutnie nie wolno ich wyszydzać, bo doskonale spełniają swą rolę.
Ale pana zdaniem nie mają one nic wspólnego z boską interwencją?
Wie pan, ja jestem lekarzem i nauczycielem akademickim, stosującym procedury związane z biologią. Pytanie o Boga może być dla mnie pytaniem o to, kto stworzył ten system, ale nie o to, czy Bóg leczy osobę, która wstaje z wózka. Poza tym, powtórzę raz jeszcze: ważne jest, że to działa. Faktem bezspornym pozostaje, że ludzie wierzący żyją dłużej i żyją lepiej. Potrafią też lepiej sobie radzić z chorobami niż ci, którzy wciąż stawiają sobie egzystencjalne pytania: skąd pochodzę i dokąd zmierzam. Być może dlatego ok. 85 procent ludzi na ziemi, zwłaszcza w USA wyznaje jakąś wiarę.
Czy pacjentom łatwo jest przyjąć do wiadomości, że niektóre z ich chorób mają swe źródło w psychice i tam też leży klucz do uleczenia?
95 procent odrzuca tę prawdę, choć na pewno część pacjentów można przekonać odpowiednią terapią behawioralno-poznawczą. Dotyczy to między innymi wielu pacjentów cierpiących na cukrzycę, astmę czy nadciśnienie. Jeśli zdadzą sobie sprawę z tego, jak ich organizm reaguje na stresy i nabędą umiejętność radzenia sobie z nim, mogą osiągnąć niebywałe sukcesy. Już na początku naszej rozmowy powiedziałem, że 30 procent wizyt w gabinetach ma związek z zaburzeniami psychosomatycznymi. Teraz dodam, że ogromnej liczby leków można by uniknąć, gdyby pacjenci byli odpowiednio diagnozowani, co nie jest prawdą, z którą łatwo byłoby pogodzić się koncernom farmaceutycznym.
To dotyczy też chyba leczenia niektórych chorób psychicznych. Istnieją badacze, którzy twierdzą, że środki przeciwdepresyjne wcale nie są skuteczne i działają jedynie na zasadzie placebo. Tak między innymi uważa słynny amerykański psycholog Irving Kirsch.
Znam go osobiście. Moim zdaniem antydepresanty pomagają głównie chorym, cierpiących na ciężką depresję z myślami samobójczymi. Innym pacjentom tabletki, w sensie medycznym, częst o nie pomogą. Co nie zmienia faktu, że ogromna liczba ludzi w USA i Europie Zachodniej, a także w Polsce łyka miliony tabletek, narażając się na skutki uboczne tych preparatów.
Opowiem panu coś ciekawego. Te leki zazwyczaj zaczynają działać dopiero po ok. 10 dniach od rozpoczęcia kuracji. A jednak większość pacjentów już następnego dnia mówi: jest super, jestem uzdrowiony! To pokazuje siłę psychiki i mechanizmów występujących w ich mózgach. To są grupy ludzi, którym rozmowa terapeutyczna może pomóc. Jedni z nich idą wtedy po tabletkę do lekarza, a inni szukają pomocy u przywódców duchowych. Ważne, by w ostatecznym rozrachunku te metody wydłużały, a nie skracały życie.