Skąd wziął się Eberhard Mock? Marek Krajewski zdradza tajemnice
Mamy rok 1913. Mock jest na początku policyjnej kariery w Breslau. W budynku Hali Stulecia zostają znalezione zwłoki czterech gimnazjalistów i jednego mężczyzny. Czy to samobójstwo? Morderstwo? A jeżeli to drugie, to kto z nim stoi? Przed Eberhardem Mockiem trudna do rozwikłania zagadka kryminalna... Marek Krajewski, znakomity pisarz, autor kryminałów, których akcja rozgrywa się m.in. w Breslau i we Lwowie, opowiada, jak i kiedy narodził się w jego głowie Eberhard Mock - bohater literacki, który przyniósł mu nie tylko ogólnopolską sławę. Autor zdradza także m.in. jakie cechy wspólne ma z Eberhardem, jak i gdzie powstawała jego najnowsza powieść, czy ma szansę zostać nakręcony serial na podstawie jego kryminałów i czy Mock pojawi się w jego kolejnej książce, do pisania której zasiada już niebawem - w połowie grudnia.
„Ebi, wróć!” - pisały w listach do pisarza, Marka Krajewskiego, panie, które tęskniły za przygodami Eberharda Mocka. Sam pisarz też zatęsknił za policjantem z Breslau i dlatego przywrócił go do życia na kartach najnowszego kryminału
Z Markiem Krajewskim rozmawia Robert Migdał:
Kiedy w Pana głowie urodził się Eberhard Mock?
Pamiętam to bardzo dobrze. To był lipiec 1992 roku. Pracowałem wówczas w Ossolineum, w dziale starych druków. Pewnego dnia dostałem zlecenie od mojego szefa, żebym uporządkował pewne książki, które były w magazynie. Wykonałem te obowiązki dość szybko i nie miałem co robić. Siedziałem więc i przeglądałem książki, które wpadały mi w ręce: rozmaite to były pozycje, głównie o charakterze religijno-spirytystycznym. Jakieś dzieło o duchach, jakiś traktat łaciński o demonach - czytałem to, przeglądałem. I nagle przyszła mi do głowy taka myśl: „A może by napisać książkę, której akcja rozgrywa się w przedwojennym Wrocławiu i która byłaby horrorem?”.
Dlaczego miejscem akcji miał być Breslau i czemu horror?
Historia Wrocławia interesowała mnie od dziecka. A dlaczego horror? Bo też uwielbiałem go od dziecka. W związku z tym pomyślałem sobie, żeby napisać książkę, która będzie horrorem historycznym. To nie miał być wcale kryminał. I tego samego dnia, kiedy myślałem nad tą powieścią, wymyśliłem w ciągu pięciu godzin fabułę książki pod tytułem „Śmierć w Breslau” - byłem wtedy jeszcze młody, bystry i potrafiłem to szybko robić (uśmiech). Natomiast teraz zajmuje mi to więcej czasu - fabułę wymyślam przez miesiąc.
Pojawił się Eberhard Mock.
Już wiedziałem, jak wyglądał, kim był.
Zlepił go Pan z różnych wizerunków, osobowości, wad i zalet swoich przyjaciół, znajomych? Wziął Pan trochę z siebie?
Jeśli chodzi o jego zewnętrze, o jego aparycję, to od początku Mock miał wygląd znakomitego polskiego aktora - Janusza Gajosa.
Dlaczego akurat Gajos?
Bo tego aktora uwielbiałem, role przez niego grane należały do moich ulubionych. I dlatego Eberhard Mock jest tak właśnie w moich książkach przedstawiony - jako mężczyzna średniego wzrostu, dość mocno zbudowany, o gęstych, czarnych, falujących włosach. Zewnętrze - Janusz Gajos. Jego cechy wewnętrzne to były cechy różnych bohaterów literackich i filmowych - głównie filmów francuskich, które uwielbiałem: kryminały „filmy noire”, czyli „czarne filmy” z lat 70. Mam tu na myśli głównie dzieła Jean’a Pierre’a Melville’a, takie jak „W kręgu zła”, „Samuraj”, „Glina”. W tych filmach występował często mój ulubiony aktor Alain Delon i tam często policjanci przekraczali granicę pomiędzy prawem a bezprawiem. Typy tych policjantów i cechy, którymi się odznaczali, to były cechy interesujące, według mnie, dla bohatera literackiego. Dlatego nadałem Mockowi szereg cech tych policjantów. I dużo też Mock ma wspólnego ze mną.
Czyli co?
Jako rzemieślnik w pisaniu, a nie artysta pisarz, nie jestem w stanie pominąć własnej osoby i ta cząstka mnie jest w Mocku silna. Pisząc, nie jestem w stanie pominąć własnych niepokojów, fobii, przemyśleń. I tym nasyciłem swojego bohatera. Wiele jego zachowań to są moje zachowania. Na przykład kiedy jestem zdenerwowany, cytuję łacińskich i greckich klasyków. Przypominam sobie początek „Anabazy” Ksenofonta albo fragment „Uczty” Platona. To robię. W oryginale. Tak się też zachowuje Mock. To bardzo ważna wspólna cecha, bo ja jestem filologiem klasycznym i Mock również - nieskończonym wprawdzie - i wielkim miłośnikiem starożytności.
A inne cechy?
Pedanteria. Jestem człowiekiem bardzo pedantycznym. Nigdy się nie spóźniam. Mock też jest bardzo punktualny. Na biurku mam wszystko poukładane, wszystko jest równiuteńko, w rządku, ma swoje miejsce. Muszę mieć na miejscu pracy idealny porządek, żeby skupić myśli tylko na pisaniu. Mam taki specjalny drewniany zestaw biurkowy, dostałem go niedawno na urodziny, i tam trzymam długopisy, wizytówki - wszystko ułożone alfabetycznie, żeby łatwo było odnaleźć: pióro w jednym miejscu, nigdy w innym. Komputer, który w ekranie ma napęd, żeby nie zajmował dużo miejsca, klawiatura. Poza tym nic, co by mnie rozpraszało: żadnych gazet, żadnych książek.
A jakieś pamiątki?
Tak, list od moich dzieci, liściki z życzeniami od bliskich - to trzymam w specjalnej przegródce.
I Eberhard, i Pan jesteście też zawsze pedantycznie, elegancko ubrani…
Tak rzeczywiście jest: marynarka, koszula, krawat - lubię styl klasyczny, lubię chodzić w garniturach, a moją grozę budzą brudne buty. Zimą noszę kapelusz. To są cechy wspólne - moje i Mocka.
Krajewski: Kiedyś wstawałem o godzinie czwartej rano i pisałem od piątej do dziesiątej - pięć godzin. Poza sobotami i niedzielami. Ale tak było kiedyś. W tej chwili mam taki zwyczaj, że dziennie pracuję nad książką 3 godziny i 48 minut
No i zamiłowanie do dobrej kuchni. Kiedy czytam Pana książki, to ślinianki nie nadążają z produkcją, gdy opisuje Pan jedzenie, jakim się raczył Eberhard.
Jestem smakoszem i uwielbiam mnóstwo potraw. A te, które uwielbiam szczególnie, są najczęściej niezdrowe. Na przykład golonka, boczek, żeberka… Gdyby nie to, że trzy razy w tygodniu biegam po 10 kilometrów, to myślę, że musiałbym zmienić rozmiar moich ubrań.
A do tego kufel dobrego, zimnego piwa?
Nie, bo nie piję alkoholu. W ogóle.
Pan biega, a Mock nie jest jakoś specjalnie zwolennikiem ruchu.
Sport nie jest jego mocną stroną, ale to jakiś znak tamtych czasów. Pod koniec XIX wieku i na początku XX bardzo często mężczyźni, którzy byli bardzo ponętni dla kobiet, byli ludźmi przy kości. Mężczyzna, który nie jest chudzielcem gwarantował swojej ewentualnie przyszłej żonie pewien dostatek, w którym on sam żyje. Był taką chodzącą wizytówką tego dostatku. Do niedawna, do czasów rewolucji kulturalnej w Chinach, mężczyzna przyjmujący rozmiary buddy, był obiektem westchnień ogromnej liczby kobiet. I mój bohater - Eberhard Mock - jako starszy już człowiek, nie żałował sobie darów natury: i potraw, i płynów, które niespecjalnie przyczyniają się do szczupłej sylwetki. Jednak młody Mock - w mojej najnowszej powieści - jest człowiekiem szczupłym, pełnym sił.
A samo imię i nazwisko - Eberhard Mock. Skąd pomysł, żeby tak właśnie nazwać bohatera powieści?
Wymyśliłem go, ale samo nazwisko „Mock” istnieje. Ba, mieszkał w Breslau mężczyzna o takim nazwisku. Znalazłem go kiedyś we wrocławskiej księdze adresowej z lat 30. XX wieku. Imię było inne - Heinrich chyba. Ten człowiek był jednym z kandydatów na deputowanych do Reichstagu, nie pamiętam nawet, z jakiej partii. Spodobało mi się nazwisko - krótkie, jednosylabowe. Natomiast imię Eberhard ma trzy sylaby i to razem tworzy taki dobry zestrój dźwiękowy - Eberhard Mock. Przy wypowiadaniu na końcu pada akcent na jednosylabowiec.
To były dobrane, przemyślane i ułożone imię i nazwisko, tak specjalnie, dla lepszego brzmienia?
Oczywiście. Takim dobrze brzmiącym imieniem i nazwiskiem jest też na przykład Bogusław Beck.
Mocka można polubić? Bo przecież aniołem nie jest…
Ja go lubię - to jest człowiek, z którym bym chętnie usiadł i porozmawiał. Może dlatego, że ma wiele moich cech, jesteśmy do siebie podobni. A przecież lubimy często ludzi podobnych do siebie. Poza tym Mock to jest moje dziecko, wytwór mojej fantazji i czuję do niego mocny sentyment. Dlatego też postanowiłem do niego powrócić.
No właśnie - zachwyt, czytając to, co się dzieje na portalach społecznościowych, to mało powiedziane: Pana fani są przeszczęśliwi, że Eberhard wraca w najnowszej książce.
Ja też się cieszę, że mogłem powrócić z Mockiem - wielu czytelników tego pragnęło. Zwłaszcza czytelniczek, które pisały do mnie maile o treści: „Ebi, wróć!”. Nie mogłem więc, jako człowiek odpowiedzialny, jako pisarz, który planuje swoją karierę, nie uwzględniać tych głosów. Natomiast główny powód powrotu Eberharda był taki, że sam zatęskniłem za tym moim bohaterem. A poza tym zdarzyło się coś - niezwykły zbieg okoliczności, który wskazał mi tę drogę.
Co to było?
Podczas remontu Hali Stulecia odnaleziono dokument, który był listą nazwisk. To były osoby, które były zaproszone lub którym umożliwiono wstęp na teren Hali Stulecia, podczas jej otwarcia. Być może listę tę mieli strażnicy. I tam było zamglone, dziwne nazwisko, które wyglądało jak „Mock”.
Znak.
Jestem racjonalistą, niespecjalnie przesądnym, ale wiem, że zbiegi okoliczności często występują w naszym życiu, kiedy nad czymś intensywnie myślimy. A ja właśnie myślałem na tym, jaką drogą pójść. Byłem na literackim rozdrożu - skończyłem już właściwie cykl o Popielskim. I co tu dalej robić? Czy wrócić do Mocka, czy nie? To było w marcu tego roku. I wtedy zadzwonił do mnie prezes Hali Stulecia, Andrzej Baworowski, z informacją o tym znalezisku. Uznałem, że to jest jakiś kierunek, w którym mogę pójść. I zacząłem zgłębiać historię Hali Stulecia. I wtedy się okazało, że ten budynek - cudowny, wspaniały, będący na liście kulturalnego dziedzictwa UNESCO, kryje w sobie wiele tajemnic - mistycznych, metafizycznych. A ja bardzo lubię połączenie horroru z kryminałem, ten styk bardzo mi się podoba.
Hala jest jedną z bohaterek Pana najnowszej książki.
Ba, w Hali Stulecia pisałem tę książkę.
?
Pan prezes Baworowski udostępnił mi w Hali Stulecia małe pomieszczenie, w którym mogłem pisać. Do dzisiaj mam tam swoje biurko, komputer i tam miałem - i mam - swoje miejsce do pracy.
To bardzo wygodne dla pisarza: móc pisać o miejscu, w którym się jest, przebywa. Można chłonąć energię tego miejsca, jego atmosferę.
To było wspaniałe. Nawet pomijając energię, o której pan wspomniał, to miałem na wyciągnięcie ręki wszystkie informacje na temat Hali: jeśli chciałem wiedzieć, ile było elementów architektonicznych - jakichś przypór, pierścieni, bo zapomniałem akurat - to schodziłem na dół, bo ten mój pokój jest na pierwszym piętrze, i widziałem, liczyłem i już wiedziałem. Albo kontaktowałem się ze znakomitym znawcą technicznych spraw Hali, panem inżynierem Czerkiem, który mi opowiadał o rodzajach stali, betonu, użytych do budowy.
Przygotowując się do pisania każdej książki, przywiązuje Pan uwagę do szczegółów: gromadzi informacje, cały materiał o danej epoce, miejscach, w których się rozgrywa akcja. A potem Pan siada i pisze.
I przy tej książce też zbierałem dużo materiałów, przeprowadzałem mnóstwo rozmów. Przede wszystkim skarbem dla mnie była książka Jerzego Ilkosza „Hala Stulecia - dzieło Maxa Berga”. Jerzy Ilkosz jest dyrektorem wrocławskiego Muzeum Architektury. I nie tylko przeczytałem tę książkę, ale poszedłem do autora, który pokazywał mi wspaniałe ilustracje, zdjęcia, plany. To było bardzo owocne, bo dopowiedział mi wiele cennych rzeczy do tego, co wyczytałem w jego książce. Wtedy już byłem pewien, że Hala Stulecia „zagra” główną rolę w mojej książce, że o niej warto pisać.
I powstał „Mock”. Mamy rok 1913. Eberhard jest na początku kariery w policji.
Oto mamy do czynienia z pewną dziwną, niewyjaśnioną zagadką. W Hali Stulecia znajdujemy ciała czterech młodych chłopców, gimnazjalistów. A pod kopułą Hali, jak jakiś ponury anioł, wisi mężczyzna z piórami przyczepionymi do ramion. Wrocławska ulica nazywa go „Ikarem”. Kim jest „Ikar”? Kim są ci chłopcy? Czy to jest mord rytualny? Mock zaczyna prowadzić śledztwo - szuka powiązań masońskich, trafia na dziwne, nieokreślone tropy… Jest ponura tajemnica. I budynek Hali, który odgrywa ważną rolę - budynek, który sam w sobie niesie wiele tajemnic. I mój bohater - początkujący, trzydziestoletni, jeszcze niezepsuty, dopiero ocierający się o zło, Eberhard Mock, który prowadzi śledztwo we Wrocławiu, tuż przed otwarciem Hali Stulecia. Mamy w książce prawdziwe historie, jak wystawienie słynnego spektaklu autorstwa Gerharta Hauptmanna, mamy trochę dramatu politycznego, są i tajne służby Cesarstwa Niemieckiego, pojawiają się różne tropy - a to rzucane na Żydów, a to na masonerię. Poznajemy Eberharda Mocka, jak zaczynał, jak w ogóle się zainteresował sprawami kryminalnymi, bo, jak wiadomo, wcześniej pracował w obyczajówce. Tu ujawnia cały swój przyszły talent śledczego kryminalnego.
No i Breslau - bardzo sugestywne opisy miejsc, ulic, budynków, które do dzisiaj istnieją. Czytając „Mocka”, można chodzić ulicami współczesnego Wrocławia, śladem bohaterów książki.
Urodziłem się we Wrocławiu i mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że nie ma podwórka, którego w tym mieście nie znam. Może z wyłączeniem nowych osiedli. Stary Wrocław znam jak własną kieszeń. Nie mam problemu, żeby siedzieć przy biurku i opisywać wygląd budynków, ulic. Poza tym w internecie jest mnóstwo zdjęć Wrocławia z kolejnych dekad - konkretnych budynków, placów, miejsc. To duża pomoc przy opisywaniu.
W książce pojawiają się też narodowcy, nasilające się nacjonalizmy. Jest rok 1913, a 100 lat później narodowcy znów w różnych częściach świata dochodzą do głosu. Czy specjalnie Pan o tym wspomina, żeby zabrać pokazać, że pewne zagrożenia są ponadczasowe?
Nie. Mój cel jest jeden, zawsze ten sam: dostarczyć czytelnikowi godziwej rozrywki. Nikogo nie edukować, nie nawiązywać do współczesności. Nie chciałbym, żeby moje powieści były przypisywane do jakiejś debaty politycznej. Jestem zwykłym rzemieślnikiem literackim, autorem kryminałów - do tego chciałbym się ograniczyć. Natomiast muszę powiedzieć jasno, że jestem autorem retrokryminałów. Ten zgrabny termin, ukuty przez mojego kolegę po piórze Marcina Wrońskiego - również autora retrokryminałów - odnosi się do takiego pisarstwa, które za swój temat bierze okoliczności możliwe tylko w tamtym czasie, nigdy indziej. Dam panu przykład: jeśli weźmiemy historię o pedofilu, który zabija dzieci - taką historię możemy osadzić wszędzie. Wyjmujemy ją z pudełka pod hasłem „lata dwudzieste” i wsadzamy do pudełka „lata dziewięćdziesiąte”. I już. Natomiast taka sytuacja, gdy mamy budowę Hali Stulecia, kiedy mamy jej otwarcie, kiedy mamy dyskusję czy przyjedzie do Wrocławia cesarz czy następca tronu - nie mogą te wydarzenia być, dziać się, w żadnym innym miejscu, w żadnym innym czasie. To nazywam retrokryminałem, to nazywam powieścią historyczną. Zatem wybrałem akurat ten czas, bo uznałem, że są tam interesujące kwestie, które może ograć autor kryminałów: budzący się nacjonalizm, czyli związek pangermański, Związek Wszechniemiecki, antysemityzm, który był główną ideą tego związku, z drugiej strony masoneria, organizacja która zrzeszała wielu wpływowych i możnych ludzi świata- to są signum temporis, znak czasu. Biorę takie znaki czasu i je wykorzystuję, bo piszę właśnie retro kryminały. Postanowiłem być wierny tej formule.
Przyznam się panu, że jestem miłośnikiem seriali - oglądam ich mnóstwo. Telewizji nie oglądam, zwłaszcza gdy jestem w mojej literackiej samotni, w moim domku w Wielkopolsce i dużo pracuję, to tymi serialami odreagowuję twórcze napięcie. I tam mam telewizor, niepodłączony do anteny tylko do DVD. I oglądałem serial Ripper Street - świetny serial o policjantach angielskich. Rozgrywa się on w Londynie pod koniec XIX wieku i na początku XX - i w nim jest wszystko: budowa metra, elektryfikacja, gaz, który pojawia się jako element ułatwiający życie ludzi - to się mogło rozgrywać tylko wtedy i tylko tam. To są takie retroseriale, jak moje retrokryminały. Lubię je.
A propos - kiedy powstanie serial z Eberhardem Mockiem w roli głównej? Miał go robić Patryk Vega, potem Agnieszka Holland... I?
Sprzedałem prawa do ekranizacji powieści o Mocku. Te prawa nabyła firma ATM, która planowała ekranizację - zrobiła bardzo dużo w tym kierunku, ale na razie powstanie serialu utknęło w miejscu i trudno mi jest powiedzieć, co z tym będzie. Jestem jednak cały czas dobrej myśli, że serial o Mocku powstanie.
W ostatniej książce przywrócił Pan Eberharda Mocka do życia. Czy w kolejnej powieści Mock też wystąpi?
Tak, będzie ciąg dalszy. Mock wystąpi w kolejnej powieści, którą już obmyślam. Ba, już mam zrobiony jej plan.
A kiedy Pan usiądzie do napisania kolejnej książki?
Mam bardzo intensywną jesień literacką: mnóstwo spotkań autorskich w całej Polsce, wywiadów… Myślę, że gdzieś w połowie grudnia, kiedy odpocznę po tych wyjazdach, bo one mnie bardzo eksploatują emocjonalnie i muszę mieć moment wyciszenia, zacznę pisać nowy kryminał. I we wrześniu przyszłego roku powinien trafić do księgarń.
A jaki jest plan dnia Marka Krajewskiego? Jak Pan pracuje? Kiedy odpoczywa?
Kiedyś wstawałem o godzinie czwartej rano i pisałem od piątej do dziesiątej - pięć godzin. Poza sobotami i niedzielami. Ale tak było kiedyś. W tej chwili mam taki zwyczaj, że dziennie pracuję nad książką 3 godziny i 48 minut: to jest układanie planu, ale i pisanie - wszystko, co dotyczy pracy nad książką. Moje dzisiejsze spotkanie z panem też jest pracą, więc odliczam czas naszego spotkania od tej sumy. Dalej - 1,5 godziny spędzam na doskonaleniu języka angielskiego, a dwie godziny i 20 minut na filozofowanie - interesuje mnie filozofia, czytam filozofów. I to jest w różnych godzinach, zwykle wstaję rano, wychodzę z psem na spacer, mam w uszach słuchawki - wtedy przypominam sobie słówka angielskie, wracam do domu, jem śniadanie, zaczynam pracować. Kiedy ktoś zadzwoni i mi przeszkodzi, to zatrzymuję mój minutnik. Osiem godzin śpię, a pozostałe 16 godzin podzieliłem i wyszły mi takie proporcje. Mówiłem Panu, że jestem bardzo pedantyczny… (uśmiech).
Rozmawiał Robert Migdał