Skutki uboczne pandemii: zaniedbani pacjenci, oblężone SOR-y i problemy kadrowe szpitali
Przeciążone szpitale, pacjenci trafiający na oddziały z zaawansowanymi chorobami, braki kadrowe i wszechobecna frustracja – to skutki pandemii, o których nie usłyszymy w oficjalnych, codziennych raportach ministerstwa zdrowia o koronawirusie. Z jakimi problemami zmagają się szpitale i pacjenci w dobie epidemii Sars-CoV-2? I czy są groźniejsze od samego koronawirusa?
O tym, że w służbie zdrowia nie dzieje się dobrze, wiemy od dawna. Jednak pandemia koronawirusa obnażyła jej słabości i wygenerowała nowe problemy, z którymi próbują mierzyć się kolejni ministrowie, a przede wszystkim pracownicy służby zdrowia. Jednak największe koszta pandemii mogą ponieść sami pacjenci. I to wcale nie ci, którzy zakażą się wirusem Sars-CoV-2.
Zaniedbania zdrowotne
- Całe nasze życie skoncentrowało się wokół pandemii COVID-19, tymczasem w przypadku innych jednostek chorobowych sytuacja wygląda fatalnie – mówi Jan Kochanowicz, dyrektor Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Białymstoku.
Kochanowicz tłumaczy, że pacjenci mają ograniczony dostęp do podstawowej opieki zdrowotnej, która opiera się obecnie na telemedycynie. To powoduje, że nie są gruntownie badani, nie są kontrolowani przez specjalistów i trafiają do szpitali w stanach poważnego zaniedbania i zaawansowania chorób.
Z kolei prof. Ryszard Rutkowski z Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku zwraca uwagę na to, że obligatoryjny wymóg wykonywania testów na obecność SARS-CoV-2 wszystkim pacjentom (nawet tym bez jakichkolwiek objawów sugerujących infekcję wirusową czy bakteryjną) wydłużył procedury wymagane do przyjęcia do szpitala i rozpoczęcia niezbędnej terapii.
Także system planowego leczenia był przez kilka miesięcy praktycznie sparaliżowany. Kiedy wreszcie zluzowano obostrzenia, wielu pacjentów – w obawie przed zakażeniem – wolało poczekać.
- Cztery lata temu miałam mastektomię – mówi pani Jadwiga Kochanowska. Co kilka miesięcy odwiedzam onkologa w Białostockim Centrum Onkologii, który zleca mi badania kontrolne. Przez pandemię nie byłam u niego już prawie 10 miesięcy. I szczerze mówiąc boję się iść, zwłaszcza że teraz mamy taki wzrost zakażeń.
Przeciążone SOR-y
Ograniczony dostęp do lekarzy rodzinnych sprawił, że szpitalne oddziały ratunkowe przeżywają prawdziwe oblężenie. Jan Kochanowicz szacuje:
- Na początku pandemii, w trakcie ściślejszego reżimu było ich mniej – około 150 osób dziennie. Natomiast teraz, w miarę upływu czasu, ta liczba zwiększyła się kilkakrotnie. Na dyżury zgłasza się nawet ponad 500 pacjentów! Nie powinni się tu znaleźć, ale nie możemy ich odesłać, musimy przeprowadzić badania i ocenić ich stan. A często są to dolegliwości, które z powodzeniem mogłyby być leczone przez lekarzy pierwszego kontaktu. Nie możemy leczyć przeziębień, katarów i grypy, bo to przeciąży szpitale do granic możliwości.
Sama wizyta na szpitalnym oddziale ratunkowym to droga przez mękę dla pacjentów. Zawsze wiązała się z długim oczekiwaniem, ale teraz ta droga jeszcze bardziej wydłużyła się. Przed dostaniem się na SOR należy bowiem przejść wstępną kwalifikację w specjalnych namiotach. Oczywiście – kwalifikację związaną z koronawirusem.
Kto ma pobierać wymazy?
Kolejnym zagrożeniem, które dostrzega Jan Kochanowicz, jest zmiana w procedurach związanych z diagnozowaniem zakażenia Sars-CoV-2:
- Do niedawna pacjenci, którzy podejrzewali u siebie koronawirusa, zgłaszali się do sanepidu. Teraz muszą skontaktować się z lekarzem rodzinnym. A lekarze rodzinni nie mają uprawnień, aby pobierać próbki na COVID-19 i kierują pacjentów do szpitali.
Według dyrektora szpitala USK to absurd, gdyż w poradniach rodzinnych pracują lekarze, którzy są odpowiednio przeszkoleni, zdawali egzaminy z wiedzy o chorobach zakaźnych i mogliby pobierać wymazy na obecność koronawirusa. Jednak obecne prawo im na to nie pozwala.
Jan Kochanowicz prognozuje, że jeśli coś się nie zmieni, to szpitale nie wytrzymają naporu osób, u których występują objawy zakażenia wirusem grypy. Symptomy zakażenia koronawirusem i zwykłą grypą są bowiem prawie identyczne. Co się więc będzie działo w sezonie jesienno-zimowym?
- Jeżeli nie zaczniemy zachowywać się racjonalnie, to jesienią, w sezonie infekcji wirusowych, mamy realną szansę na scenariusze, które wystąpiły we Włoszech czy Hiszpanii – przestrzega prof. Ryszard Rutkowski.
Braki kadrowe i frustracja medyków
Inną, nie mniej poważną bolączką szpitali, są braki kadrowe. Lekarze oraz pielęgniarki są szczególnie narażeni na zakażenie koronawirusem i gdy już się to stanie, to konieczność odbycia kwarantanny poważnie dezorganizuje pracę oddziałów.
Kiedy w sierpniu w klinice hematologii Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Białymstoku pojawiło się ognisko koronawirusa, duża część kadry pielęgniarskiej została zakażona i nie mogła pracować. Dyrekcja szpitala była nawet gotowa połączyć oddział hematologii z oddziałem chirurgii szczękowo-twarzowej, aby zapewnić pacjentom właściwą opiekę. Sytuację udało się jednak rozwiązać, tworząc elastyczny grafik dyżurów pielęgniarek. Na każdej zmianie pracowała zawsze jedna pielęgniarka z hematologii, a pomagały jej koleżanki z innych oddziałów.
Niemożność zapewnienia właściwej opieki personelu była główną przyczyną, dla której klinika hematologii nie przyjmowała planowych pacjentów. A opóźnienia w rozpoczęciu leczenia w przypadku pacjentów hematologicznych (najczęściej są to pacjenci z nowotworami krwi) może mieć opłakane skutki.
Zdaje się, że pandemia koronawirusa jedynie pogłębiła frustrację pracowników służby zdrowia.
- W efekcie nieprzemyślanych, a czasami wręcz błędnych decyzji byłego ministra zdrowia prof. Łukasza Szumowskiego personel klinik i oddziałów szpitalnych od lutego pracuje w nadmiarze, przy marnym wynagrodzeniu – przyznaje prof. Rutkowski.
Problemy, które były i będą
Według prof. Rutkowskiego, trwająca od ponad pół roku pandemia jedynie uwidoczniła bolączki, z którymi służba zdrowia zmagała się nie od dzisiaj.
- Wszystkie te problemy są realne od dawna, a w epoce tzw. pandemii COVID-19 uległy znacznemu nasileniu. Sytuacja nie ulegnie poprawie, dopóki nie uznamy, że SARS-CoV-2 to taki sam, a może obecnie i łagodniejszy wirus niż wirusy RS, rhiniwirusy, wirusy grypy czy paragrypy.
Nie wszyscy lekarze są tak radykalni w poglądach i uznają realne zagrożenie COVID-19. Niemniej dostrzegają, że negatywne skutki pandemii mogą być długofalowe i jeszcze długo po wygaśnięciu epidemii Sars-CoV-2 mogą zbierać swoje żniwo.