Marcin Zasada

Śląska emigracja do Minnesoty

Śląska emigracja do Minnesoty
Marcin Zasada

20 lat po słynnej i dobrze znanej u nas emigracji do Teksasu, ze Śląska ruszyła druga wielka fala emigrantów do Ameryki. Od dwóch lat badam to zupełnie nieznane na Śląsku zjawisko. Efektem tych poszukiwań jest właśnie Mike Stodolka, potomek śląskich pionierów, którzy w latach 70. XIX wieku zdobywali zimną i równie niegościnną jak Teksas Minnesotę.

Tę niezwykłą historię odkryłem dwa lata temu - w amerykańskiej Bibliotece Kongresu natknąłem się na nekrolog w starej gazecie, wydawanej w Minnesocie na początku wieku. W krótkiej notce żegnano farmera o dziwnie swojsko brzmiącym nazwisku Kuklok, który okazał się „pracowitym i sprawnym gospodarzem oraz poważanym członkiem lokalnej społeczności”. Wspomniano też, że razem z rodziną przybył do Minnesoty z dalekiej krainy zwanej „Upper Silesia”. Okazało się, że 20 lat po słynnej i dobrze znanej u nas emigracji do Teksasu, ze Śląska ruszyła druga wielka fala emigrantów - tym razem właśnie na mroźną północ. Od dwóch lat badam to zupełnie nieznane na Śląsku zjawisko. Efektem tych poszukiwań jest właśnie Mike Stodolka, potomek śląskich pionierów, którzy w latach 70. XIX wieku zdobywali zimną i równie niegościnną jak Teksas Minnesotę.

Wolność. Cyryl Ludwik Stodolka kochał wolność. Na Śląsku, jak mówił jego pradziadek, wolność pachniała świeżo wyprasowaną koszulą i wyglancowanymi butami, które z czystym sumieniem można było założyć do kościoła w niedzielę. W Ameryce dla Cyryla ten sam zapach miały przestworza, gdy unosiły się w nich spaliny z jego dwupłatowego Curtisa, na skrzydłach którego oświadczył się Teresce.

Na Śląsku Cyryl byłby pewnie rolnikiem, bo tamtejszą ziemię Stodolkowie uprawiali od pokoleń. Gdyby miał szczęście, może ze swoją niezwykłą wyobraźnią i talentem konstruktorskim zrobiłby karierę w przemyśle - przemyśle, który powoli połykał tę puszczańską, zieloną krainę. Gdyby nie miał szczęścia, zostałby rzucony na pierwszowojenny front jako mięso armatnie, jeden z „kaczmarków”, jak pogardliwie nazywano w armii kajzera mówiących po polsku Ślązaków. Na szczęście było jeszcze inaczej i o jego losie zadecydował nie oficer w pikielhaubie, a jego dziadek Piotr Stodolka, który w 1871 r. kupił swojej rodzinie bilet do lepszego życia. Do Ameryki. Cyryl urodził się 21 lat później.

- Kiedy o nim myślę, przypomina mi się szczególnie jedno wspomnienie - opowiada Mike Stodolka, potomek śląskich emigrantów z Minnesoty. - Miałem ze 13 lat, gdy Cyryl i mój ojciec siedzieli u nas w kuchni, a na stole leżało śmigło z jego starego samolotu, które trzeba było odnowić, bo miało trafić do powstającego w Little Falls Muzeum Charlesa Lindbergha. „Co to za żelastwo, tato?” - zapytałem. „Gdyby nie to żelastwo, Charles Lindbergh nie przeleciałby nad Atlantykiem” - odpowiedział ojciec. To właśnie mój skromny wuj nauczył Lindbergha, co to znaczy latanie i samoloty - dodaje Stodolka. Jego dziadek Jan oraz Cyryl byli braćmi. Mike do dziś mieszka tam, dokąd, pięć pokoleń wstecz, udali się jego krewni z dalekiej prowincji Oberschlesien. Dziś, dzięki niemu, publikujemy unikatowe fotografie Stodolków, które lata przeleżały w rodzinnym archiwum. 8 tysięcy kilometrów stąd.

Dziadek Piotr - jedyny z dziewięciu, który się zdecydował

Ten, od którego zaczęła się amerykańska przygoda, Piotr Stodolka, musiał mieć naturę pokerzysty, bo z dziewięciorga rodzeństwa tylko on w 1872 roku postawił nogę na statku płynącym z Hamburga do Nowego Jorku. Zabrał ze sobą żonę Marię z domu Rozczyk i jedynego syna, 6-letniego Piotra Jana. W rodzinnych Fałkowicach pod Opolem Stodolkom wiodło się nieźle, byli względnie zamożnymi gospodarzami, „bauerami”, jak swoim dzieciom, już w Ameryce, opowiadał Piotr Jan (zwany Peterem Johnem). Zaczynanie wszystkiego od zera na zupełnie nieznanym lądzie było więc odważną decyzją, obarczoną ogromnym ryzykiem. Ale XIX-wieczni Ślązacy, nawet bez wykształcenia ekonomicznego wiedzieli, że przyszłość na rolniczej prowincji, nawet w jednoczącym się wówczas w burzliwych okolicznościach Cesarstwie Niemieckim, nie przedstawia się najlepiej. W samych tylko Prusach liczba ludności w latach 1816-1871 wzrosła 2,5-krotnie (do prawie 25 mln w 1871 r.). Więcej ludzi na śląskiej wsi oznaczało coraz mniej ziemi i postępujący proces rozdrabniania gospodarstw.

W Minnesocie Piotr i Maria pod koniec lat 70. XIX wieku mieli już 40-akrową farmę na południu North Praire. Ich pierworodny, Piotr Jan, w 1887 r. poślubił w Ameryce Franciszkę Wilczek, która tak jak on, jako dziecko przybyła do Ameryki z rodzicami ze Śląska. Piotr Jan i Franciszka założyli swoje gospodarstwo niedaleko Royalton i wychowali piątkę potomstwa: Jana, Edwarda, Matyldę, Martę i Cyryla Ludwika (ur. w 1892 r.). W tym czasie lokalne gazety nie szczędziły pochwał dla zaradności śląskich emigrantów. Tak pod koniec wieku chwalił ją dziennik „St. Paul Daily Globe”: „Zakładają swoje kolonie, najczęściej z Silesii - polskich Prus (!) z odwagą Cezara albo Napoleona”. Podobnie „Historia Morrison i Todd County, Minnesota” z 1915 roku: „Leśną głuszę przekształcili w uprawne pola. A proste domy zrębowe - w solidne domostwa. Dawne ścieżki to teraz drogi, tak w North Praire, jak i w Swan River, Flensburgu, Elm Dale, Bowlus, Little Falls i Platte”.

Warto pamiętać, że z tych samych ekonomicznych powodów w latach 50. XIX wieku do Teksasu ruszyli chłopi z Płużnicy Wielkiej, Toszka, Ząbkowic Śląskich i Olesna. W zdecydowanej większości wiedzeni zapewnieniami o cudownej Ameryce, które do swojej rodziny w Płużnicy słał pocztą ojciec Leopold Moczygemba. Jednocześnie, na drugim krańcu Stanów Zjednoczonych miały miejsce historyczne przemiany, w wyniku których należąca do 1851 roku do Indian Minnesota (na mocy traktatu Traverse des Sioux Indianie sprzedali w sumie 13 milionów hektarów swoich tamtejszych terenów) również zaczynała otwierać się na osadników z Europy. Tych pierwszych - m.in. z Niemiec, Luksemburga i Słowenii, w połowie lat 50., ściągnął na północ inny misjonarz - pochodzący ze Słowenii Franz Pierz.

Jak Ślązacy znaleźli się akurat na mroźnej północy?

Po pierwszej fali emigracyjnej, w Europie, w Niemczech i Skandynawii szczególnie, zaczęli działać rozmaici agenci zachwalający walory Minnesoty i pośredniczący w sprowadzaniu zainteresowanych nimi imigrantów. Jednym z nich był Eduard Pelz, były śląski poseł do pruskiego parlamentu, a nadto - pisarz, wydawca i rewolucjonista duchem i czynem. Za uczestnictwo w powstaniu tkaczy śląskich w latach 40. XIX wieku został nazwany „intelektualnym zarzewiem rewolty” i wydalony z kraju.

Pelz trafił do Ameryki, poznał ludzi pracujących nad zasiedlaniem Minnesoty przez Europejczyków i na początku lat 60. wydał broszurę zatytułowaną „News about Minnesota”, w której zachwalał atuty dalekiego lądu potencjalnym przybyszom, podkreślając, że jego klimat, przyroda i charakter czynią go najbardziej zbliżonym do... warunków środkowo-zachodniej Europy. Wydawnictwo trafiło do Niemiec, było trzykrotnie wznawiane i rozeszło się w sumie w ponad 150 tys. egz. Efekt? Niemcy zaczęli masowo pielgrzymować do Minnesoty, do początku XX w. byli tam najliczniejszą grupą imigrantów. Kilka broszur Pelza trafiło na Górny Śląsk. I śląscy rolnicy dali się uwieść zapewnieniom o bezkresnych polach, żyznej glebie oraz słońcu, które nigdy nie zachodzi.

Wyglądał normalnie. A myślałam, że to przybysz z innej planety

W takich okolicznościach do Minnesoty trafili nie tylko Stodolkowie, ale i Bienkowie, Czechowie, Gaidowie, Kuklokowie, Pollokowie, Sobiechowie, Tomallowie, Wieczorkowie czy Wodarzowie, żeby wymienić tylko kilka z kilkuset rodzin, których nazwiska można dziś odnaleźć np. na cmentarzach w różnych zakątkach tego stanu. Przybywali najczęściej z Opola lub jego okolic - z Fałkowic (niem. Falkowitz), Starych Siołkowic (Alt Schalkowitz), Dobrzenia Wielkiego (Gros Dobern), Krogulnej (Krogullno-Gründorf), Domaradza (Dammratsch), Bąkowic (Bankwitz), ale też spod Strzelec Opolskich i Raciborza. Choć zima dawała się Ślązakom we znaki, śniegu sypało czasem tyle, że kolej stawała na całe tygodnie, a słońca było znacznie mniej niż zapowiadał Pelz, miejscowa gleba okazała się urodzajna, woda krystalicznie czysta, a powietrze rześkie niczym pierwszy weselny bruderszaft.

Cyryl, przedstawiciel pierwszego pokolenia Stodolków urodzonego w Ameryce, od dzieciństwa interesował się motoryzacją i lotnictwem. Dla swojej siostry zmontował samochód, który działał bez zarzutu przez kilkanaście lat. Sam jako jeden z pierwszych w Royalton posiadał automobil. Jego duży maxwell długo służył lokalnej społeczności jako… ambulans.

- Dr Watson, miejscowy lekarz, dziesiątki razy prosił Cyryla o pomoc w przetransportowaniu chorego do najbliższego szpitala, szczególnie, gdy pogoda normalny transport uniemożliwiała. W całym hrabstwie krążyły o tym legendy - jak Cyryl przedzierał się przez zamieć śnieżną, jak pokonywał zaspy, gdy nie widać było nawet, którędy prowadzi droga.

Raz w środku nocy na złamanie karku wiózł na poród ciężarną kobietę. Zima była tak okrutna, że temperatura dochodziła do -40 stopni. Nad ranem urodziło się zdrowe dziecko. Cyryl miał wtedy ledwie 20 lat. Ludzie mówili o nim „daredevil” - „zawadiaka” - opowiada Mike Stodolka.

Gdy Cyryl miał 20 lat, był rok 1912 i w tej części Minnesoty wszyscy wiedzieli, że chłopak od Stodolków to ten z szaloną duszą. Z szaloną duszą i błyskiem geniuszu w oku. Cztery lata później Cyryl ze starszym bratem Edem skonstruowali razem samolot (!). Maszyna wzbiła się w powietrze, przeleciała kawałek nad rodzinnymi morgami, po czym równie efektownie rozbiła się kilkaset metrów dalej.

Potłuczony Stodolka junior oświadczył rodzicom, że nie będzie dalej prowadził chałupniczego lotnictwa i następny samolot sobie po prostu, pieronie, kupi. W 1918 r. razem z bratem pojechał do Chicago, znalazł wysłużonego, dwupłatowego Curtisa JN-4 i sprowadził go na farmę do Royalton.

- Z Edem sami nauczyli się pilotażu, początkowo latali bez licencji. Nie przeszkodziło to jednak w rozkręceniu interesu - Ed, Cyryl i kuzyn Tony organizowali pokazy akrobacji lotniczych w różnych częściach Minnesoty. Początkowo w ogóle bez spadochronów! Potem jedyny spadochron zabierał Tony, ale tylko po to, by skoczyć na nim ze skrzydła Curtisa - mówi Mike Stodolka.

- Pewnego razu Cyryl musiał awaryjnie lądować na cudzym polu. Dziewczyna, która to widziała, pobiegła potem do domu, opowiedziała o wszystkim rodzicom, dodając, że „człowiek w maszynie wyglądał… normalnie”. Zdziwiła się, bo pierwszy raz w życiu widziała samolot i była przekonana, że oto z nieba spada przybysz z innej planety.

Latający Stodolka mawiał, że tam, wysoko, wolność smakuje inaczej, bo człowiek naprawdę decyduje o swoim losie. Czasem Cyryl pojmował swoje credo bardzo dosłownie. Około 1919 r. do samolotu zaprosił swoją dziewczynę, Teresę „Tracy” Baron, której śląscy dziadkowie, pół wieku wcześniej, spotkali się być może ze Stodolkami na tym samym statku z Hamburga do Nowego Jorku.

Tam, wysoko, przy akompaniamencie charkotliwego sznapsbarytonu silnika OX-5, Cyryl odwrócił się do Tereski i wykrzyczał najbardziej oryginalne oświadczyny, o jakich słyszała Minnesota. Po wyznaniu miłości i prośbie o rękę, dodał: „Nawet nie waż się odmawiać, bo zrzucę cię na ziemię”. Teresa nie odmówiła. Państwo Stodolka byli małżeństwem przez prawie 60 lat.

Charles idzie po rady do Stodolki

Gdy Cyryl i Ed dłubali przy swoim samolocie, na ich farmie częstym gościem był ich nastoletni, zafascynowany lataniem sąsiad. Przyjeżdżał do Stodolków na motocyklu i przysłuchiwał się niezwykłym opowieściom na temat smarów, nitów, paliwa i spadochronów, które podczas składania trzeba przekładać starymi gazetami, by tkanina nie zlepiła się przy otwieraniu. Nastolatek nazywał się Charles Lindbergh - ten sam, który w 1927 roku wsławił się pierwszym samotnym lotem między lądami Ameryki Północnej i Europy bez międzylądowań. Amerykańska ikona, nazwany w swoim czasie „idolem XX wieku”, pierwsza osobistość wybrana przez tygodnik „Time” na Człowieka Roku (w 1927).

- Cyryl i Charles przyjaźnili się przez lata. Dla Charlesa mój wujek był chyba pierwszym bohaterem, zawsze uważał go też za wyrocznię w dziedzinie lotnictwa. To on poznał Cyryla z Amelią Earhart, pierwszą kobietą, która przeleciała nad Atlantykiem - opowiada Mike. - Z kolei Cyryl wspominał Lindbergha jako bardzo cichego, wręcz nieśmiałego chłopaka.

Według Geralda Sauera, lokalnego historyka związanego z Muzeum Lindbergha w Little Falls, to właśnie Cyryl Stodolka nauczył jednego z najsłynniejszych lotników w historii, jak pilotować samolot. Pierwsze próby odbywały się na farmie śląskich emigrantów. Później, gdy Charles usamodzielnił się w podboju przestworzy, pewnego dnia awaryjnie lądował na posiadłości Stodolków, gdy skończyło mu się paliwo. Przed słynną przeprawą przez Atlantyk Lindbergh wielokrotnie radził się Cyryla w takich kwestiach, jak dobór paliwa, ekonomia lotu czy konstrukcja silnika.

21 maja 1927 roku, po 33,5 godzinach lotu z Garden City w stanie Nowy Jork, Charles pilotujący swój „Spirit of St. Louis”, wylądował w Paryżu. Na całym świecie było to wydarzenie porównywalne później chyba tylko z pierwszymi krokami amerykańskich astronautów na Księżycu. W Europie Lindbergh został odznaczony przez prezydenta Francji orderem Legii Honorowej, a w Buckingham Palace przyjął go angielski król Jerzy V. Po powrocie do Ameryki, w Waszyngtonie witało go ćwierć miliona widzów. W Nowym Jorku w paradzie na jego cześć wiwatowały 4 miliony ludzi! Nigdy wcześniej, ani nigdy później żadna uroczystość nie przyciągnęła takiej publiczności.

Jak Cyryl został milionerem

Gdy Lindbergh wybierał się w swój lot transatlantycki, u Cyryla latanie było już tylko wspomnieniem. Po dwóch awariach w powietrzu i twardych lądowaniach, które mógł przypłacić życiem, w 1924 r. obiecał żonie, że więcej nie siądzie za sterami samolotu. Natomiast swoje nieprzeciętne zdolności konstruktorskie zaczął wykorzystywać w inny sposób. W 1925 r. brał udział w uruchamianiu słynnej elektrowni wodnej przy tamie Blanchard, którą wybudowano na rzece Missisipi. Założył swoją firmę - C.L.

Stodolka Road Construction Company, która wybudowała setki kilometrów dróg w całym stanie. Biznesowe talenty przyniosły Cyrylowi fortunę - gdy umarł w słusznym wieku 95 lat, swoim spadkobiercom zostawił majątek wart kilka milionów dolarów. Zresztą jedno z jego przedsiębiorstw istnieje do dziś - nazywa się Tri-City Cement i prowadzi je wnuk Eda Stodolki, Jack Surma.

W Minnesocie żyje obecnie już siódme pokolenie Stodolków, którzy prawie 150 lat temu przybyli do Ameryki z Górnego Śląska. Mike z żoną Ann wychowali czwórkę dzieci, a dwa lata temu doczekali się pierwszego wnuka. W licznej familii to 62-letni dziś Mike najmocniej pielęgnuje pamięć o świecie, który jego przodkowie zabrali do Minnesoty pod powiekami. Sam zresztą jest pierwszym ze Stodolków od 1872 roku, który ten świat na własne oczy zobaczył.

- W 2011 roku przyleciałem z Ameryki odwiedzić Śląsk, byłem nie tylko w Fałkowicach, Opolu, ale i w Rybniku i Gliwicach. To zupełnie inna kraina niż Minnesota. Ale mój dziadek powiedział mi kiedyś, że rodzinny Śląsk jego dziadków miał swojego ducha, swój „spirit”, który tworzyli dobrzy, zahartowani ludzie. Taki był też Cyryl, taki był Ed, taki był mój ojciec - mówi Mike. Być może w przyszłym roku uda mu się zabrać na Śląsk swoją żonę i dzieci.

My wiedzmy natomiast, że Cyryl Stodolka upamiętniony w Muzeum Lindbergha to niejedyny ślad, jaki pozostał po Ślązakach w Minnesocie. Jest tam Opole, mała mieścina założona przez przybyszów z Oberschlesien. Regionalnym przysmakiem jest wołowa „rollada” z nadzieniem. Z kolei miejscowość Montgomery na południu stanu szczyci się mianem „stolicy kolacza”. Brzmi znajomo? W Minnesocie mówi się też specyficznym angielskim, nazywają go „Minnesota Accent” lub „Great Lake Accent”. I np.: miejscowi nie mówią tam „yes”. Mówią „ja”. Może to robota Niemców. A może Ślązaków...

Jeśli jesteś zainteresowany ofertą kliknij w ten link

W3Schools

Marcin Zasada

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.