Sławni oszuści śląskiego międzywojnia
Podszywali się pod osoby z najlepszego towarzystwa, nabierali z brawurą lepiej od nich urodzonych i wykształconych. O hochsztaplerach z woj. śląskiego Józefie Służewskim i Janie Chomskim głośno było nie tylko w kraju, ale i za granicą. Sami bez wykształcenia, uczyli się bardzo szybko, jak elegancko sięgnąć po cudze pieniądze. Mieli naprawdę zuchwałe pomysły na oszustwa i długo byli górą, bo doskonale znali ludzkie słabości.
Józef Służewski pojawił się w woj. śląskim w 1935 roku. Znalazł pracę w spółce Giesche, ale jak szybko tam się przyjął, tak szybko wyleciał. Rozpowiadał, że niemieckie szefostwo wyrzuciło go za polskość, chodziło jednak o brak kwalifikacji. Służewski skarży się na Niemców na spotkaniach katowickiego Związku Strzeleckiego „Strzelec”, do którego referencje dał mu rzekomo zmarły niedawny, ważny oficer w Warszawy. W strzeleckim gronie od razu znajduje zrozumienie.
Jak to? 35-letni inżynier, absolwent studiów politechnicznych we Lwowie i belgijskim Liège, major Wojska Polskiego w rezerwie, w dodatku odznaczony Virtuti Militari, bezrobotny? To niemożliwe. Śląski przemysłowiec Fryderyk Kolban od razu daje mu pracę przy sprzedaży radioodbiorników, niech się wykaże. Ale Służewski ma większe ambicje. Nie dostarcza Kolbanowi dyplomów i rozgląda się za czymś lepszym. Zresztą ma mało czasu na pracę, wygłasza przecież pogadanki, przemowy, organizuje uroczystości patriotyczne. Wszędzie jest mile widziany. Polskie Radio w Katowicach proponuje mu funkcję stałego prelegenta.
Kolban cieszy się, gdy Służewski rezygnuje z posady z jego firmie, chociaż nie z tego, że były pracownik zabiera blankiety z pieczątkami i radio. Ale biznesmen nie mówi o tym głośno, bo Służewski to pupilek władzy.
Tymczasem prestiżowe Śląskie Techniczne Zakłady Naukowe w Katowicach szukają nauczyciela, o jedno stanowisko szkolnego profesora ubiega się kilkunastu kandydatów. Zakłady mają bardzo wysoki poziom nauki, niemal politechniczny, nie bez powodu nosi nazwę Pałac Techników. Nauczyciele są godziwie wynagradzani, więc wykładają tutaj najlepsi fachowcy, mają specjalny status śląskich funkcjonariuszy wojewódzkich. Dyrektor szkoły, sam absolwent Politechniki w Berlinie łamie głowę, kogo z tylu chętnych przyjąć na wakująca posadę nauczyciela elektrotechniki.
Inżynierski światek trzyma się razem, są rauty, imieniny i brydże. Na jednym ze spotkań inż. Władysław Przybyłowski ze Śląskich Zakładów Elektrycznych podsuwa dyrektorowi ŚTZN pewne nazwisko - Józefa Służewskiego. Virtuti Militari nowego kandydata robi na dyrektorze wrażenie, ale jeszcze bardziej jego lwowska i belgijska politechnika. Dyrektor przyjmuje Józefa Służewskiego na posadę i chciałby zobaczyć jego dyplomy, ale nigdy mu się to nie uda. Otrzymuje tylko jakieś odpisy, reszty akt nie może się doprosić.
Służewski w szkole traktuje wszystkich z góry, uchodzi za kogoś, kto ma plecy i znajomości. Starostwo wystawia mu wspaniałą opinię, chociaż nikt stamtąd nie widział ani jednego prawdziwego dokumentu z politechnik. Mówi się jednak, że ten nowy niedługo zastąpi dyrektora.
Wkrótce koledzy z pokoju nauczycielskiego zaczynają coś podejrzewać; ten Służewski mówi jak jakiś prosty elektryk, a uczniom dyktuje z książki. Tego jeszcze w zakładach naukowych nie było. O studiach nauczyciel elektrotechniki nie wspomina, nie zna języków, jaką właściwie uczelnię skończył? Dyrektor prosi znajomego z politechniki we Lwowie, żeby sprawdził, kiedy Służewski skończył studia. Wiadomość przychodzi błyskawicznie.
Uczelnia ma dość tego całego Służewskiego. Ciągle ktoś o niego pyta, zwłaszcza policja, bo wiadomo, że to oszust. Nigdy nie studiował, siedział w tym czasie w więzieniu. Uczył się na kursach na elektryka, ale czy je zaliczył, nie wiadomo. Pochodzi z wiejskiej rodziny, coś tam uprawiał na polu. Dyrektor łapie się za serce. Wstyd, poniżenie i śmiech. Tego oszustwa nie można puścić płazem.
Dochodzi do procesu, Służewski spokojnie siada na ławie oskarżonych, to przecież nie pierwszy raz. Inżynierowie są zażenowani, zeznają, że nie mieściło im się w głowie, żeby osoba z ich środowiska tak kłamała. To niehonorowo, nie brali tego w ogóle pod uwagę. Służewski wyjaśnia sądowi, że nie studiował chociaż bardzo tego chciał, lecz niestety, źle się uczył. Podziwiał również niezwykle oficerów, zwłaszcza tych z Virtuti Militari, więc na ich cześć udawał, że jest takim oficerem. Podobał mu się też zawód profesora,ale przekonał się, że nauczycielska praca jest trudna i nudna. Bycie sędzią jest chyba ciekawsze...Sąd niezwłocznie skazuje Służewskiego na półtora roku więzienia, co oskarżony przyjmuje ze zrozumieniem. Dalsze jego losy są nieznane.
Inny oszust i hochsztapler po wyjściu z katowickiego więzienia dał się dobrze poznać czytelnikom sensacyjnej prasy. Chodzi o Jana Chomskiego, o którym w woj. śląskim zrobiło się głośno po zamachu na ministra Bronisława Pierackiego w czerwcu 1934 roku. Wkrótce po tym zabójstwie sędzia śledczy Sądu Okręgowego w Katowicach otrzymuje list z napisem „poufne”. Pisze do niego niejaki Juan Chomski, Brazylijczyk, który czeka na proces w miejscowym więzieniu za oszustwa matrymonialne i szarlatanerię. Chomski informuje śledczego, że zna szczegóły zabójstwa Pierackiego i wie, kto go zabił. Do ministra spraw wewnętrznych strzelano w biały dzień, zamachowiec ulotnił się bez śladu, więc każda wskazówka jest na wagę złota. Potem okaże się, że zamachu dokonał ukraiński terrorysta Hryhorij Maciejka, ale nigdy nie udało się go schwytać.
Sędzia przekazuje wiadomość Warszawie. W Katowicach pojawiają się śledczy, ale przesłuchanie Chomskiego nic nie daje. Mężczyzna z początku robi dobre wrażenie; zadbany, czarnowłosy, wymuskany jak aktor filmowy Rudolf Valentino. Bez zmrużenia oka wygaduje jednak niestworzone rzeczy, tyle że w pięciu językach. Świetnie wyszkoleni śledczy, którzy zajmują się zamachem na ministra, wracają do stolicy wściekli i z niczym.
Prezes katowickiego sądu otrzymuje wkrótce kolejny list od Chomskiego; rzekomą nagrodę za wskazanie zabójcy więzień przeznacza hojną ręka na biednych. Chomski zostaje poddany badaniom psychiatrycznym; nie stwierdzono jednak u niego żadnej choroby. Po prostu lubi manipulować i zmyślać.
Pojawił się w Polsce znikąd kilka lat temu, zdążył zdobyć duże pieniądze i oszukać dziesiątki kobiet. W Warszawie, jak pisze gazeta „Echo” w 1936 roku, miał takie powodzenie, że przy ul. Chłodnej założył gabinet fotograficzny dla kandydatek do jego ręki. Wykonywał tam zdjęcia, które później miały brać udział w konkursie na narzeczoną. Panie zgadzały się chętnie, z niektórymi zawierał nawet małżeństwo. W końcu za bigamię, oszustwa matrymonialne i różne kanty trafia do więzienia. Policja aresztuje go sprzed samego ołtarza, o czym rozpisuje się prasa, gdy ma już ślubować kolejnej narzeczonej. Zapłakana panna ocaliła posag, ale jest niepocieszona.
Po odsiedzeniu kary Chomski przyjeżdża do Katowic; tu znowu powinie mu się noga. W stolicy woj. śląskiego żyje z anonsów prasowych. Ogłasza, że nawet 80-letnie damy zamieni w podlotki, co jest strzałem w dziesiątkę. Tłumy klientek ślą mu pieniądze za magiczny proszek, który ma je błyskawicznie odmłodzić; to zwykła mączka cukrowa. Twierdzi też, że wyleczy każdą chorobę, chętnym wysyła flakonik z wodą z kranu. W końcu wraca do starego numeru; przedstawia się jako lekarz, który szuka oczywiście niebiednej narzeczonej. Panny oczarowane przez Chomskiego powierzają mu swoje posagi jeszcze przed ślubem. Policjanci za nic nie mogą pojąć uroku tego chuderlawego amanta z zimnym spojrzeniem.
W Katowicach oszust wpada, bo poznaje się na nim zamożny zielarz Ziółkowski, który chce wydać za niego swoją asystentkę. Orientuje się, że Chomski zamierza czmychnąć bez ślubu, ale za to z posagiem. Hochsztpler trafia do katowickiego aresztu i nawet tam nie udaje się dokładnie ustalić, co to za jeden. On sam twierdzi, że jest synem polskiego patrioty, arystokraty, który przed carem zbiegł aż do Brazylii. Z małżeństwa z Hiszpanką konspirator miał syna, właśnie Juana Chomskiego. Nikt tego jednak nie może potwierdzić.
Po roku więzienia Chomski opuszcza niegościnne Katowice. Wiadomości o jego dalszych losach docierają na Śląsk dzięki międzynarodowej prasie, bo Chomski wyjeżdża do Włoch. Tam poznaje młodego, bogatego przedsiębiorcę Peroniego. Zaprzyjaźnia się z nim i wyjawia, że w Polsce czeka na niego ogromny spadek, ale do jego podjęcia potrzebuje sporej gotówki na adwokatów. Peroni udziela mu pożyczki, postanawia jednak wyjechać z nim do Polski, żeby przy okazji zwiedzić kawałek Europy. Drogą morską panowie mają dotrzeć do Francji, a stamtąd do naszego kraju. Niestety, Peroni znika szybko z pokładu, razem z nim jego pieniądze. Chomski ulatnia się, ucieka do Brazylii. Policja na razie nie może go namierzyć.
To jeszcze nie koniec. W Brazylii Chomski poznaje Arlintę Welter, atrakcyjną, chociaż naiwną dziedziczkę wielkiego majątku i poślubia ją. Nie wiadomo, które to dla niego małżeństwo, chyba dziesiąte. Zakochana żona przez jakiś czas nie widzi prawdy, potem jednak znajomi i prawnicy donoszą jej o licznych przekrętach męża, których ukochany nie umie się wyrzec. Reaguje rodzina. Dopiero wtedy policja dostaje zielone światło i aresztuje Juana Chomskiego. Tym razem zarzuty są o wiele poważniejsze; jest podejrzany nie tylko o bigamię i kanty finansowe, ale też o zabójstwo Peroniego. Prokuratura solidnie przystępuje do pracy, szuka śladów Chomskiego na całym świecie. Katowicka prokuratura też wysyła do Brazylii swoje ustalenia.
Zbliża się jednak wojna. Polskie gazety mają inne tematy niż problemy oszusta matrymonialnego, nawet jeśli jest zabójcą. Nie wiadomo, gdzie w końcu Chomski wylądował. Jego losy wciąż czekają na dobrego scenarzystę; może nie nadają się na film oskarowy, ale na telenowelę brazylijską na pewno.