Słynny jeleń Filip z Połoniny Wetlińskiej. A wszystko zaczęło się od zdjęć i kromki chleba
Od lat turyści idący na Połoninę Wetlińską mogą na drodze spotkać jelenie, łanie, a nawet lisy, którym obecność człowieka zupełnie nie przeszkadza. Zwierzęta znalazły tam swoje miejsce do życia. Najsłynniejszym z nich został piękny jeleń o imieniu Filip.
Oczy ze zdumienia przecierali turyści idący na Połoninę Wetlińską. Tuż pod szczytem, wśród wysokich traw, pasł się jeleń, który na obecność człowieka zupełnie nie reagował. - To niesamowite. Skąd on się tu znalazł? Dlaczego nie boi się ludzi? - zastanawiali się turyści.
- Jelenie tak wysoko raczej się nie zapuszczają - komentowali inni robiąc zdjęcia i kręcąc filmy.
Zwierzę nie zwracając uwagi na ludzi, spokojnie się pasło, a zmęczone - a raczej znudzone – chowało się w trawie, znad której wystawało potężne poroże. Co odważniejsi próbowali podejść i z bliska zrobić zdjęcia. Wtedy zdenerwowane wstawało i machając głową odstraszało śmiałków.
- To Filip - tłumaczył ratownik dyżurujący na Połoninie Wetlińskiej. - Przychodzi tu od około czterech lat. Czasami jest na wyciągnięcie ręki. Jednak nie daje się pogłaskać - dodawał z uśmiechem.
Był w błędzie, podobnie jak autor tego tekstu opublikowanego na łamach Nowin w 2011 roku. Ratownik tłumaczył też, że jeleń pojawia się tylko czasami, spędza kilka dni na tej wysokości (1228 m n. p. m.) i znika. Dlaczego upodobał sobie ten rejon, nie wiedzieli nawet leśnicy. Przypuszczali, że to jeleń samotnik, który został wykluczony ze stada, a że nie zaznał krzywdy od ludzi, to się ich nie boi.
- Być może na połoninach znalazł sobie tylko znane przysmaki i dlatego co jakiś czas tak chętnie wędruje aż pod sam szczyt – mówili leśnicy.
Po wielu latach okazało się, że historia Filipa nie była taka zwyczajna. A wszystko zaczęło się od zdjęć i kromki chleba.
Człowiekowi i zwierzęciu chleba się nie odmawia
Galerię nad Berehami zna każdy turysta. Pod Połoniną Wetlińską, Waldemar Witkowski rzeźbi i sprzedaje bieszczadzkie pamiątki. Wcześniej pracował jako drwal w bieszczadzkich lasach. Przez przypadek i z miłość do przyrody stał się opiekunem kilku pokoleń dzikich zwierząt.
- Tutaj, za galerią, w stronę Połoniny Caryńskiej zalegały często jelenie. Czasami nawet osiem sztuk. Na początku nie zwracałem na nie uwagi, ale zauważyłem, że pojawiały się też wilcze tropy. Wilki dochodziły do galerii, a następnie odbijały. Domyślam się, że te jelenie znalazły tu schronienie, a wilki z jakiegoś powodu bały się podejść bliżej – zaczyna swoją opowieść Waldemar Witkowski. - Próbowałem te jelenie uwiecznić na zdjęciach. Na początku praktycznie nie było to możliwe. Jak tylko otwierałem drzwi, to uciekały. Dałem sobie spokój. Minął jednak rok, a jelenie ponownie zaczęły przychodzić. Postanowiłem, że będę do nich mówił i może wtedy nie uciekną. I rzeczywiście, kiedy spokojnym tonem do nich mówiłem „nie bój się, nie bój”, to tylko wyciągały szyje znad traw i nie uciekały. Właśnie tak zaczęła się moja przyjaźń z jeleniami.
Po kolejnej zimie Witkowski ponownie pojawił się w galerii. W marcu zaczął przygotowywać się do sezonu turystycznego.
- Poszedłem do lasu po chrust. Na niewielkiej polance stała wymęczona łania. Ledwie trzymała się na nogach. Na mój widok praktycznie nie reagowała. Zebrałem chrust i wróciłem do galerii. Coś mi jednak nie dawało spokoju. Postanowiłem, że wezmę chleb i jej podrzucę. I od tego czasu ta łania coraz częściej pojawiała się w moim otoczeniu. Rozmawiałem z nią, a w zasadzie do niej mówiłem. Na początku bezimiennie ot tak po prostu „malutka”, „malutka”. Nadałem jej imię Julka. Łania podchodziła coraz bliżej, już z całym stadem. Zwierzęta nie zwracały na mnie uwagi. Ja zresztą po pewnym czasie też nie. Ich towarzystwo stało się dla mnie czymś normalnym. Robiłem swoje. Zauważyłem jednak, że w tym stadzie znajdował się mały byczek, który coraz śmielej zbliżał się do ludzi. Z czasem turyści robili sobie z nim zdjęcia. Pojawiał się nieregularnie, ale za każdym razem podchodził coraz bliżej. Nadałem mu imię Julek.
Filip od Lutka
Okazało się, że w tym samym czasie na szczycie Połoniny Wetlińskiej również zaczął pojawiać się byk. Jego ojcem chrzestnym został legendarny Lutek Pińczuk. Nadał mu imię Filip.
- Dlaczego Filip? Lutek, kiedy nie znał imienia turystów lub je zapomniał, to zwracał się do turysty ”ty Filipie”. I w taki sam sposób nazwał swojego jelenia. Taki stan rzeczy trwał bardzo długo. Pewnego razu Lutek złożył mi wizytę. Zbiegło się to z pojawieniem Julka, który do nas podszedł. Oczywiście dostał smakołyk w postaci kromki chleba, co bardzo zdziwiło mojego gościa. Okazało się wtedy, że Julek i Filip to ten sam jeleń, któremu nadaliśmy różne imiona. Oczywiście nadal pojawiała się też u mnie Julka. Z czasem zrobiło się tu jednak pusto. Stało się tak pewnie za sprawą wilków. Moje zwierzaki przestały się pokazywać.
Pod galerią pojawiają się kolejne pokolenia
Samotność artysty nie trwała długo, bo do galerii zaczął przychodzić kolejny jeleń. Jemu również obecność ludzi nie sprawiała problemów. Gospodarza galerii traktował jak dobrego znajomego. Ten nadał mu imię Karol. To jednak nie był koniec historii. Podczas kolejnej wizyty Karola pojawiła się z nim młoda łania. Byk ją odstraszał, odpędzał. Jak się okazało bez większego skutku. Jelenie zaczęły pojawiać się w parze
- Kaśka, bo takie nadałem jej imię, co roku przyprowadza mi młode jeszcze z cętkami. Jelenie z reguły nie pozwalają pokazywać swojego potomstwa w tak młodym wieku. Obserwując Kaśkę wiem, że w tym roku będzie podobnie. Dlaczego te zwierzęta tak się tutaj zadomowiły? Pewności nie mam, ale wydaje mi się, że czują się tutaj bezpieczne. Kolejne pokolenia są przyprowadzane przez swoich rodziców.
Kuba - lis, który chodził za mną jak pies
Jak się okazuje nie tylko jelenie czują się pod Połoniną Wetlińską dobrze. Pomoc i bezpieczeństwo znalazł tu również lis.
- Pewnego razu na placu pojawił się lis. Strasznie zmarniały. Bałem się, że jest chory na wściekliznę. Próbowałem go odpędzić, ale bez skutku. W końcu się nad nim zlitowałem i rzuciłem mu kromkę chleba. Zjadł ją łapczywie, podobnie drugą. Z trzecią poszedł do lasu. Zapomniałem o nim. Jednak po dwóch dniach lis ponownie się pojawił. Z czasem wizyty stały się regularne. Gadałem z nim, podobnie jak do jeleni i podrzucałem chleb. Po pewnym czasie lis wydobrzał, a chleb zaczął nosić do lasu. Podejrzewałem, że lisica karmi tam swoje młode. Okazało się jednak, że mój lis to samiec samotnie wychowujący trzy liski. Kuba chodził za mną jak pies, co wywoływało wielkie zdziwienie wśród turystów.
Proszę - nie dokarmiajcie dzikich zwierząt
Wszystkie zwierzęta, które pojawiają się u Waldemara Witkowskiego zachowują dystans wobec człowieka. Jak twierdzi nasz rozmówca, nie są oswajane i dokarmiane. Poczęstunek kromką chleba trudno nazwać dokarmianiem. Turyści swobodnie mogą podejść i zrobić sobie z nimi zdjęcie. Choć jak zaznacza Waldemar Witkowski zbyt bliski kontakt może być niebezpieczny.
Artysta prosi też turystów, by ci nie dokarmiali zwierząt, a tym samym nie przyzwyczajali ich do ludzkiego pożywienia.