Smecz towarzyski: COVIDioci
"Na naszych oczach umiera więc też siła autorytetu nauki, Covidioci wiedzą przecież lepiej i nie wstydzą się głosić własnych prawd objawionych, które rozprzestrzeniają się szybciej niż chiński patogen".
Tytułu sam nie wymyśliłem, określenie pochodzi z niemieckich mediów opisujących berliński marsz przeciw utrzymywaniu pandemicznych ograniczeń. „Maski zmieniają nas w niewolników” - hasło z (nie)jednego baneru streszcza sens protestu, w którym uczestniczyło 20 tysięcy ludzi. To, przyznajmy, imponujący rezultat. 20 tysięcy osób postanowiło publicznie przyznać się do własnej ignorancji, bagatelizując lub wręcz negując zagrożenie Sars-CoV 2. I w ciemno można założyć, że reprezentowało punkt widzenia znacznie większej grupy, nie tylko przecież w Niemczech, również u nas ma on swoich oddanych zwolenników.
I to nawet wśród ludzi wydawałoby się inteligentnych: oto delegacja Konfederacji zapowiadała, że na zaprzysiężenie prezydenta Andrzeja Dudy, nie ma zamiaru zakładać maseczek. Nie dlatego, że człowiek w istocie fatalnie w nich wychodzi na zdjęciach i ciężko się w nich oddycha, ale ponieważ godzi to w jego podstawowe wolności i nie jest potrzebne. Takie postrzeganie wolności na poziomie dysfunkcyjnego sześciolatka staje się dość powszechne.
W opisie tych zjawisk zaczęto używać - nie wiem, czy słusznie, ale ładnie brzmi - pojęcia paradoksu prewencji. A mianowicie, ludzie kwestionują metody walki z rozprzestrzenianiem się epidemii, ponieważ zapowiadany armagedon nie nastąpił. A stało się tak nie dlatego - rozumują Kowalski ze Schmidtem - że powzięto skuteczne działania, lecz ponieważ pandemia nie istnieje. Nie ma. Zero. Null.
W utwierdzaniu się w tym przekonaniu nie przeszkadzają im globalne statystyki zachorowań i zgonów (COVID-19 w 2020 już zabił prawie dwa razy więcej ludzi niż co roku malaria, a jeśli utrzyma tempo przegoni gruźlicę), nie wybija ich z rytmu sytuacja w USA (trzy razy więcej ofiar niż wojna w Wietnamie), Brazylii czy Lombardii, oni patrzą pod nogi i pielęgnują swoje stanowisko, że prędzej utopią się w jeziorze po pijaku niż zarażą koronawirusem. A nawet jak się zarażą to trudno, przechorują. Nie ma co liczyć na refleksję, że ich lekkomyślność, by nie rzec głupota, z jednej strony naraża innych, a z drugiej nieznośnie przedłuża epidemiczny stan wyjątkowy.
Na naszych oczach umiera więc też siła autorytetu nauki, Covidioci wiedzą przecież lepiej i nie wstydzą się głosić własnych prawd objawionych, które rozprzestrzeniają się szybciej niż chiński patogen. Dzięki nim - najgorsze przed nami. A w tych strasznych wyrzeczeniach nie chodzi przecież, przypomnijmy może, o przymusową pracę na rzecz państwa i oddawanie seniorów na eksperymenty, lecz o stosowanie się do kilku prostych zasad.
U nas w ten krajobraz podnoszącej się drugiej, groźniej wyglądającej fali pandemii, osobliwie wpisuje się zachowanie rządu. Po sukcesie pierwszego lockdownu nie ma już śladu, straciliśmy kontrolę nad transmisją wirusa, premier i jego ministrowie zaprzeczają sami sobie, tworzą przepisy, których nikt nie przestrzega (łącznie z ich autorami) i nie egzekwuje, wysuwają rekomendacje, które wszyscy olewają. A szkoła i sezon grypowy już blisko. Za chwilę ze sprawdzonych sposobów do walki z pandemią zostanie nam tylko koronka do Matki Bożej Nieustającej Pomocy.