Smecz towarzyski. Jak rząd zostawił szkoły na (cienkim) lodzie
Z przygotowywaniem szkół przez samorządy do działania w stanie pandemii było (jest) jak z robaczywą franczyzą. Rząd zrzucił całą odpowiedzialność na lokalne władze, ale pozbawił je samodzielności. Zaoferował mgliste wytyczne, a jednocześnie stawiał żądania i warunki, od których nie było odstępstw. Sekował wszystkie inicjatywy, które odbiegały od wyobrażenia ministra edukacji i jego urzędników. A to wyobrażenie było proste jak konstrukcja cepa: uczniowie mają wrócić do szkół od pierwszego września i basta.
Wprawdzie ten sam rząd podzielił kraj na strefy zagrożone, niemniej jakimś cudem szkoły są pandemicznie eksterytorialne. I choć wyliczono precyzyjnie (?), o ile więcej metrów kwadratowych musi mieć do dyspozycji klient restauracji lub siłowni w strefie żółtej i czerwonej, to placówki edukacyjne spod obostrzeń są wyjęte. A przecież nawet nie można napisać: szkoły jak kościoły, tutaj licho nie bierze. Bo niestety, wbrew stanowisku epidemiologów z Komisji Episkopatu Polski, w świątyniach też bierze.
Najmocniej ze ślepym uporem rządu zderzyło się Zakopane. Górale (powiat tatrzański to strefa żółta, w nowotarskim jest czerwona) chcieli do 28 września nauki zdalnej, już nawet to ogłosili, po czym dowiedzieli się, że mają gówno do powiedzenia. Proszę wybaczyć dosadne stwierdzenie, ale tak to właśnie zabrzmiało.
Możecie nie wiedzieć, ale niektóre samorządowe wydziały edukacji – krakowski na przykład – za rekomendowaną formę uznało w obecnej sytuacji naukę hybrydową. Usłyszały to samo, co burmistrz Zakopanego. W efekcie pierwszego września rozpoczął się w Polsce osobliwy eksperyment. Rząd - pod rękę z własnymi wojewodami - przyjął taktykę, która ma zagwarantować mu pewne wizerunkowe zyski, a jednocześnie ubezpieczył się od gwarantowanych strat. Szkół do niczego nie przygotował, a wszystkie konsekwencje będą musiały wziąć na klatę samorządy.
Na szkołę, co wiemy nie od wczoraj, rząd generalnie patrzy płytko i jednowymiarowo. Jest więc zaraza, która zagraża jej bardziej niż koronawirus. I gdyby tylko całe to środowisko tyle energii włożyło w dostosowanie szkoły na nowych wyzwań (pół roku minęło, gdzie są jakieś projekty, platformy, wizje nauki zdalnej?), co w walkę z LGBT, to dziś można by się martwić ciut mniej.
Tymczasem na tej autostradzie absurdu jazda bez trzymanki trwa. Rzecznik Praw Dziecka Mikołaj Pawlak za bardzo do serca wziął sobie swoją rolę i zaczął opowiadać bajki. Jego baśń o seksedukatorach, którzy „wyłapywali rozchwiane dzieci i podwali im tabletki na zmianę płci” znajdzie się w zbiorze miejskich legend tuż obok historii o szajce handlarzy narządów, którzy ze sklepów porywają dzieci, wycinają im nerki i odstawiają pod drzwi mieszkania. Mam pewne podejrzenia, w ręce jakich edukatorów wpadł w dzieciństwie sam rzecznik.
W Krakowie kurator oświaty Barabra Nowak broniła mieszkańców przed marszem równości różańcem. Następnym krokiem będzie wypędzanie szatana z nieheteronormatywnych uczniów i nauczycieli. Z pielęgniarkami się nie udało, ale program „egzorcysta w każdej szkole” ma szansę powodzenia.
I tylko dzieci żal.