Smecz towarzyski. Nauka w lesie
"W tej chwili zdalne nauczanie przypomina u nas maszynę do podtrzymywania podstawowych funkcji życiowych".
Z okna mam widok na szkołę. A nawet dwie. W obu, jak we wszystkich innych, z dnia na dzień zamarło życie i w pełnym wymiarze wróci tam najwcześniej we wrześniu. Pustką, która tam teraz zieje, nie przejmuje się - mam wrażenie - nikt. Dużo rozmawiamy, i słusznie, o odmrażaniu gospodarki, ratowaniu pracodawców i pracowników, tarczach antykryzysowych, za to prawie w ogóle nie mówimy o edukacji. W niej skutki pandemii nie są - co oczywiste - tak widoczne, jak np. w branży gastronomicznej, za to odkładają się jak nadmiar cholesterolu w tętnicach. To grozi zawałem.
To już drugi rok z rzędu, w którym polska szkoła musi się zmagać z potężnymi turbulencjami. W 2019 mieliśmy kwietniowy strajk nauczycieli i przeprowadzaną na wariackich papierach reformę. Teraz zmagamy się z czymś, czego przewidzieć się nie dało. Efekt? Uczniowie w tym roku szkolnym - a do szkół już, poza wyjątkami, na pewno nie wrócą - w ławkach spędzili niewiele ponad sto dni. A jeśli posłużyć się najbardziej przerysowanym przykładem, czyli przypadkiem ubiegłorocznych ósmoklasistów oraz uczniów trzecich klas gimnazjów, dla których rok szkolny 2018/2019 skończył się w zasadzie na początku kwietnia (strajk, potem egzaminy, rekrutacja i wakacje), wychodzi na to, że przez dwa lata na nauce w szkołach spędzą raptem dziesięć miesięcy (licząc z weekendami).
Tak, są oczywiście lekcje online. Mało tego, badania pokazują, że e-nauczanie może być skuteczniejsze od tradycyjnego, bo - tłumacząc z grubsza - zmuszone do samodzielnego wyszukiwania informacji dzieci więcej zapamiętują. Rzecz w sumie dość oczywista - więcej da nam przygotowanie referatu na jeden, konkretny temat niż wykucie na blachę trzech rozdziałów z podręcznika. Tyle tylko, że my nie funkcjonujemy w laboratoryjnych warunkach z badania. W tej chwili zdalne nauczanie przypomina u nas maszynę do podtrzymywania podstawowych funkcji życiowych. Zachowujemy pozory. I mówimy tu o znacznie szerszym zjawisku niż tylko zła lub dobra wola nauczyciela, do czego niektórzy lubią spłycać dyskusję. Problem rozciąga się od możliwości powszechnego uczestnictwa - zbiórki na sprzęt dla dzieci nie brały się z powietrza - po sprawy tak prozaiczne, jak brak wystarczającej przestrzeni w domu do nauki.
Szkoły mają świadomość, że e-nauczanie w obecnym kształcie to eksperyment nieudany i że przerabiany dziś materiał trzeba będzie utrwalać po powrocie do konwencjonalnych zajęć. Po półrocznej nieobecności! Kto jednak da gwarancję, że jesienią znów nie trzeba będzie zamknąć szkół? W końcu placówki edukacyjne to wymarzony pas transmisyjny dla wirusów.
Czy więc Ministerstwo Edukacji jest gotowe na rozwijanie - realne, a nie kończące się na opowiadaniu fantasmagorii na konferencjach prasowych - hybrydowej edukacji? Czy szykuje szkolenia i sprzęt dla nauczycieli? Rozmyśla nad tworzeniem pracowni do e-lekcji? Przygotowuje specjalne programy i platformy edukacyjne lub nawiązuje współpracę z firmami już je produkującymi? Jak chce walczyć z cyfrowym wykluczeniem uczniów? Może wzorem bonu wakacyjnego zamierza wprowadzić bon edukacyjny? Ktoś, coś?
Bo inaczej cała polska nauka wkrótce może pójść w las. Na długo.