Smecz towarzyski. Nie tacy święci. Co zmieni w Polsce (moralny) upadek kardynała Dziwisza?
"Kościelna pedofilia jest zjawiskiem osobnym, niepodobnym do innych. Nie w sensie skali – choć ta wciąż nie jest precyzyjnie rozpoznana – lecz bezkarności sprawców. Żadna inna grupa zawodowa nie chroniła pedofilów ze swojego środowiska, w żadnej innej jej najważniejsi przedstawiciele nie angażowali się w krycie zwyrodnialców, żadna inna nie miała stworzonego systemu tuszowania przestępstw".
Zła wiadomość dla kardynała Stanisława Dziwisza jest dziś taka, że zostanie jedną z najbardziej ponurych postaci w historii polskiego Kościoła. Na stos nie wrzucą go jednak wcale lewacy i strajkujące kobiety, lecz najwierniejsi z wiernych. Dziwisz zostanie przeczołgany w obronie mitu i kultu Jana Pawła II – jako ten, który „wiedział, ale Wojtyle nie powiedział”. Złożenie tej ofiary wymaga relatywizacja działań JP II, czy też jego ewidentnych zaniechań na froncie walki z kościelną pedofilią. I papież-Polak wbrew złudzeniom najtwardszych antyklerykałów wyjdzie z tego bez szwanku. Za dużo pomników do zburzenia, za dużo dobrych wspomnień do wymazania. Zasług również.
Co nie zmienia faktu, że polski Kościół wpadł w największy od niepamiętnych czasów kryzys. Na własne życzenie oczywiście, więc żałować nie ma czego i kogo, a zwłaszcza Dziwiszów i Gulbinowiczów. Skutek? Rewolucji na irlandzką modłę nie należy się spodziewać, ale światopoglądowa polaryzacja w Polsce jeszcze bardziej się pogłębi. Hasła ze strajków będą jeszcze ostrzejsze i głośniejsze, a wysyp lokalnych rezolucji w obronie wiary i JP II jest pewny jak w banku. Jedną już nawet uchwalili radni Kalwarii Zebrzydowskiej, bo od czegóż są samorządy jak nie od organizowania chrześcijańskich krucjat. Taki paradoks, że zrobili to akurat w dniu, w którym Watykan opublikował raport ws. McCarricka, a lufy rozgrzane były od walenia w Dziwisza po reportażu TVN.
Niektórzy pokładają nadzieję w państwowej komisji ds. pedofilii, która (nie) działa od roku, ja nie pokładam żadnych. Nie jest to zresztą organ powołany specjalnie do badania przypadków seksualnych przestępstw wśród duchownych i stworzenia białej księgi Kościoła, bo maksymalnie rozmydlono mu zakres działania. „Ani mundur, ani koloratka, ani fartuch lekarski, ani waciak, ani Nagroda Nobla, ani żadne inne tytuły, czy stroje nie mogą służyć jako zasłona dymna” - zapowiadał premier Mateusz Morawiecki.
Trudno się z tym nie zgodzić, kłopot w tym, że kościelna pedofilia jest zjawiskiem osobnym, niepodobnym do innych. Nie w sensie skali – choć ta wciąż nie jest precyzyjnie rozpoznana – lecz bezkarności sprawców. Żadna inna grupa zawodowa nie chroniła pedofilów ze swojego środowiska, w żadnej innej jej najważniejsi przedstawiciele nie angażowali się w krycie zwyrodnialców, żadna inna nie miała stworzonego systemu tuszowania przestępstw. Murarz-pedofil szedł do więzienia, a nie był przenoszony na budowę w innym mieście i naprawdę trzeba przestać udawać, że pedofil w koloratce nie różni się niczym od pedofila w waciaku. Podstawowa różnica polega na tym, że ten pierwszy jest częścią grupy, która wyspecjalizowała się w zamiataniu takich spraw pod dywan.
Z coraz liczniejszych opisów grzechów i zaniechań Kościoła w tej sprawie utrwala się obraz struktury niemalże mafijnej, splątanej taką siatką układów, jakiej nie było nawet w najodważniejszych snach Jarosława Kaczyńskiego o III RP. I co? I nic. Sojusz ołtarza z tronem zostanie teraz nawet wzmocniony, bo obie strony potrzebują się nawzajem jeszcze bardziej.
Wciąż budowane będą okopy, a nie mosty. I to nie jest dobra wiadomość.