Smecz towarzyski. Przemysław Czarnek i lekcje historii o edukacji z czasów PRL
Modny ostatnio nurt odtwarzania historii i historycznych wydarzeń dotarł do Ministerstwa Edukacji i Nauki. Wraz z nowym szefem resortu Przemysławem Czarnkiem zainstalowała się tutaj grupa rekonstrukcyjna PRL.
Tak właśnie, drogie dzieci, droga młodzieży, drodzy studenci - pokazuje wytrwale Czarnek - wyglądała edukacja w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Straszenie rektorów, wykładowców, dyrektorów szkół, nauczycieli, uczniów, a nawet rodziców. Donosy i kontrole. Kuratorzy oświaty w roli oficerów politycznych do spraw światopoglądowych. Pochwała oportunizmu i posłuszeństwa wobec władzy. Jedyna słuszna linia, jedyny słuszny program. Lepienie jedynego prawdziwego Polaka. Nie, nie ma w tym cienia przesady - pierwsze tygodnie działalności Czarnka to jest PRL w czystej postaci, tylko ze skierowanymi inaczej wektorami, bo w kato-narodową stronę.
Czarnek, w roli superministra, wkroczył na teren zupełnie mu nieznany, pogrążony w chaosie po działaniach minister edukacji Anny Zalewskiej i ministra nauki Jarosława Gowina (o pandemii nie wspominając). Ten ostatni zresztą miał ambicje gruntownej zmiany w szkolnictwie wyższym, ale wyszło jak zwykle: długo przygotowywana reforma weszła w życie w kadłubowej formie. Nie rozwiązuje starych problemów, za to wywołuje nowe, a na uczelniach cała energia idzie teraz w mozolne wysiłki nad wdrożeniem zmian. Dziś Gowin jest już ekspertem od gospodarki i rozwoju, poprzednia ekspertka od gospodarki i rozwoju ma się zająć ustawą aborcyjną, a na odcinek edukacji został rzucony politruk, zresztą żywy dowód na słabości polskiej edukacji. Polityka kadrowa level Jarosław Kaczyński.
Czarnek oczywiście nie przyszedł naprawiać rodzimej nauki, choć nie ukrywajmy, że reset by się przydał, ostatnie 30 lat trochę przespaliśmy. Widać to nie tylko w światowych rankingach uczelni, ale również na przykładzie samego ministra. Okazuje się bowiem boleśnie, że doktorat waży dziś niewiele więcej niż matura.
Czarnek przyszedł, bo trzeba środowiska inteligenckie i naukowe złapać za twarz, taką przynajmniej konieczność dziejową dostrzegł lider PiS. A Czarnek obciachu nie ma. Nie wstydzi się własnej ignorancji, a w duszy pali mu się inkwizycyjny ogień, więc w podzielonym na części medialnym expose nie zająknął się nawet o innowacjach, jakości badań, czy w ogóle o rozwoju nauki, nie wspomniał nic o wyzwaniach szkoły w czasie pandemii i zdalnym nauczaniu, lecz od razu przeszedł do gróźb i dyscyplinowania, planów zmiany programów i podręczników, których nawet nie przeczytał, a główną osią swojej strategii ogłosił walkę z tak zwaną „pedagogiką wstydu”, jednym z monstrów z prawicowej mitologii. Za tym poszły deklaracje walki z rzekomym brakiem wolności badań, wymierzonym oczywiście w chrześcijańskie wartości, choć kuriozalnie to brzmi w kraju, w którym katolickie uczelnie - w tym KUL, którego Czarnek jest pracownikiem i absolwentem - mają się jak pączki w maśle. Ponadto umówmy się, że tematy w rodzaju „egzorcyzmy jako sposób walki z koronawirusem” nie spełniają uniwersalnych kryteriów pracy naukowej.
I tak to właśnie, droga młodzieży, wyglądało w edukacji przed 1989 rokiem. Zmieniły się pojęcia, ale mechanizmy są identyczne.